04/11/2024
Jak Gruzja to i obowiązkowo trekking, myśmy postawili na nie więcej niż 20 km, z niewielkimi przewyższeniami.
Jako, że pogoda jesienna nas dopieściła, mogliśmy podziwiać piękno zaczynającego się Rezerwatu Przyrody Tusheti. Żółto-czerwono-brązowe barwy zaczęły nas otaczać już w trakcie dojazdu do miejsca startu. Samochód pozostawiliśmy za wioską Birkiani i ruszyliśmy w stronę wodospadu Khadori. Doliną Pankisi udaliśmy się w stronę wodospadu, oszałamiająca trasa wiodąca obok szerokiego koryta rzeki Alazani, o tej porze w większości suchego, choć na nasze, polskie, warunki i tak by była to szeroka rzeka. W trakcie roztopów jej wielkość musi na pewno urzekać.
Niestety jak to często w Gruzji bywa, natknęliśmy się na psy, pierwszy na nasz widok, szybko uciekł wystraszony, niestety przy kolejnych dwóch psach, pilnujących krów, spokojnie już nie udało się przejść.
Dzięki uprzejmości gruzińskiego pracownika, który wręczył nam kijek, wielkości kija do nordic walking, który całą trasę służył nam do podpierania się w trakcie marszu, przydał się do utrzymania dystansu między nami a psami. Zgodnie z zaleceniami mieszkańca, mieliśmy nie wpaść w panikę i iść spokojnie. Trochę łatwo powiedzieć :)
Reszta trasy pozwoliła trochę odpocząć głowie , oczom pozwoliła się nacieszyć majestatem gór, kolorami jesiennych drzew i pozwoliła nam ujrzeć potęgę rzeki, która w tę stronę z rzeki zamieniała się w niebezpieczny , o czym świadczyły znaki na drodze, górski, rwący potok.
Wodospad znajduje się, za elektrownią wodną, by móc lepiej zobaczyć wodospad Khaldori, należy przejść przez obiekty elektrowni i każdemu polecam zrobić to po uzyskaniu zgody od pracownika.
Widok warty wędrówki pieszej. Droga która prowadzi do elektrowni jest na tyle szeroka, że pozwoli wjechać w jej pobliże nawet autem, ale pozbawi nas większości przyjemności obcowania z przyrodą.
Po pobycie nad wodospadem pozostał nam powrót tą samą drogą, adrenalina rosła z każdym kilometrem, bo wiedzieliśmy, że czeka nas spotkanie z psami. Tym razem psy zaatakowały nas ze zdwojoną agresją by nas nie przepuścić, mając świadomość, że psy te pogryzły nawet i pracownika elektrowni, mieliśmy trochę trzęsące się kolana, a o spokojnym przejściu bez okazywania lęku raczej nie było mowy. Na szczęście psy zamiast rąk czy nóg skupiły się na szarpaniu za kije, a odstraszało je polewanie wody z butelki, dzięki temu, udało się nam ominąć psy i stado krów i dalej w spokoju powędrować na punkt widokowy który wcześniej ominęliśmy.
Powrót był już spokojny i bez przygód ze zwierzętami.
Zaznaczam, że psom nie zrobiliśmy żadnej krzywdy, one nam też. Kije służyły tylko do utrzymania dystansu między psem a nogą, nie było potrzeby ich uderzenia, wystarczyła tylko groźba jego obecności.
Pomimo przygód z psami, był to dzień pełen pięknych wrażeń estetycznych, duchowych i wizualnych.