24/06/2025
MOJE SŁODKO-GORZKIE POŻEGNANIE Z AMERYKĄ
Za mną 14 miesięcy na amerykańskiej ziemi. Miesięcy pełnych przygód, podróży, ludzi i nowych doświadczeń. Czy USA były dokładnie takie, jak się spodziewałam? A może zupełnie inne? Pora na podsumowanie.
Nie będzie to odkrywcze, gdy napiszę, że czas mija nieubłaganie. Rok temu, w kwietniu 2024 roku, wsiadłam w największy samolot, jaki w życiu widziałam, i po wielogodzinnym locie znalazłam się w Nowym Jorku, po drugiej stronie oceanu, po drugiej stronie świata. Sama w obcej kulturze, mieszkająca z obcymi ludźmi, zdana na siebie, poznałam Amerykę nie tylko z tej turystycznej perspektywy.
Zweryfikowałam stereotypy, obaliłam kilka mitów, a kilka innych okazało się mieć w sobie ziarno prawdy. To jaka jest ta „prawdziwa” Ameryka?
Życie jak w filmie, ale…
Zacznę od tego, że w USA naprawdę można się poczuć jak w filmie. Ten kraj pełen jest hollywoodzkich kadrów i miejsc, które znamy z wielkich kinowych produkcji. Należą do nich m.in. miasteczko z serialu „The Office”, skwer Forresta Gumpa czy Muzeum Historii Naturalnej w NYC. Jednak za plecami gwiazdorów kryje się Ameryka, która wygląda nieco inaczej. Stereotypy mają to do siebie, że niekiedy w jakiejś części okazują się prawdziwe, ale wiele z nich jest krzywdzących, znacznie upraszczając rzeczywistość i bazując na uprzedzeniach. No więc jaka jest ta Ameryka? Ogromna, to trzeba jej przyznać. Jednym z moich skojarzeń przed wyjazdem, potwierdzonym po tych kilkunastu miesiącach, jest wszechobecny rozmiar XXL. Od butelki na wodę, przez samochody, kończąc na wielkości ubrań niespotykanej w Europie. Wielkie są odległości, supermarkety i lotniska, ale pozostając przy kwestii „rozmiaru”, chciałabym przełamać stereotyp Amerykanina zmagającego się z otyłością. To prawda, że żyją tutaj ludzie w bardzo zaawansowanym stadium tej choroby, ale skłamałabym, mówiąc, że mijam ich na każdym kroku.
Warto podkreślić, że z nadwagą mierzą się głównie biedniejsze warstwy społeczeństwa, których nie stać na zdrową żywność, a ta potrafi być droga. McDonald czy inne fast foody oferują ciepły posiłek w przystępnej, czasem bardzo niskiej cenie, więc to się po prostu najuboższym opłaca. Do tego jedzenie w Ameryce jest przetworzone w niewyobrażalnym dla Europejczyka stopniu, o czym pisałam w jednym z poprzednich wydań „WUJ-a”. Nie dość, że tanie, to jeszcze nafaszerowane chemią; odżywianie w USA naprawdę może być samodestrukcyjne. Jest to coś, z czego zdawałam sobie sprawę, ale tylko połowicznie. Dopiero wczytując się w etykiety, zrozumiałam, że zdrowe życie w tym kraju jest prawdziwym wyzwaniem.
Surfowanie po kanapach
Elementem mojego życia w USA, bez którego nie mogłoby zaistnieć to podsumowanie, były podróże.
Odwiedzanie nowych miejsc i poznawanie innych kultur od zawsze mnie pociągały, ale tutaj te wycieczki nabrały zupełnie innej skali. W trakcie 14 miesięcy, podczas weekendów i zaledwie dwóch dłuższych wycieczek, udało mi się zobaczyć niesamowite oblicza 31 stanów Ameryki. Od najbardziej popularnych miast, przez małe i urokliwe wioski, od wschodniego wybrzeża, przez wietrzne Chicago na północy, aż po różnorodną Kalifornię na zachodzie i Hawaje gdzieś na środku oceanu. Moje podróże stanowiły miks miast, wieżowców i muzeów, a jednocześnie zapierającej dech w piersiach przyrody, kanionów, pustyń i największych na świecie drzew, majestatycznych sekwoi.
To także kompilacja kultur i kuchni, chociaż akurat jedzenie na terenie USA nie jest tak zróżnicowane jak w Europie. To też ludzie, którzy stanęli na mojej drodze i dzięki którym te podróże miały zupełnie inny smak. Chcąc zaoszczędzić wydatki na noclegi i nieco bliżej poznać Amerykę, razem ze znajomymi zaczęliśmy korzystać z Couchsurfingu – platformy, a zarazem idei. Polega ona na wymianie kulturowej, która łączy hostów (osoby goszczące) i surferów (osoby podróżujące), szukających bezpiecznego schronienia na noc u członków tej społeczności, zrzeszającej różnych pozytywnie zakręconych ludzi. Dzięki przełamaniu pewnych uprzedzeń i lęków poznałam mieszkańców Stanów Zjednoczonych, którzy pokazali mi USA z innej perspektywy i których bezinteresowność przywróciła moją wiarę w ten momentami upadający świat.
Czeki i lekcja geografii
Spodziewałam się, że Ameryka jest dużo bardziej nowoczesna. W końcu to świat jak z filmu, miejsce rozwoju technologii i zmieniających świat start-upów. Okazało się, że ojczyzna NASA, Harvardu i Doliny Krzemowej poza kilkoma ośrodkami technologicznymi na prowincji niczym nie różni się od polskich miasteczek, a nawet zaryzykowałabym stwierdzenie, że za naszą miedzą jesteśmy niekiedy bardziej postępowi niż Amerykanie. Sprzęty RTV i AGD wcale nie odstają od standardów za oceanem; wręcz przeciwnie, często nasze europejskie domy są nieco lepiej wyposażone. Tutejsza bankowość zaliczana do najlepszych na świecie, dla przeciętnego użytkownika potrafi być niezwykle problematyczna, a takie rozwiązania jak Blik są fenomenem na skalę światową. Nie sądziłam, że w USA będę operować czekami…
Wiele słyszy się także żartów o inteligencji i obeznaniu Amerykanów. Nie można generalizować i zarzucać wszystkim mieszkańcom tego kraju posiadania nieco niższej wiedzy o świecie, ale… No właśnie, jest jakieś „ale”. W rozmowach z ludźmi da się usłyszeć ich niewiedzę dotyczącą geopolityki, ekologii czy chociażby żywności. Wydaje mi się, że przeciętny Europejczyk jest bardziej świadomy zmian klimatu, bardziej interesuje się sytuacją polityczną na świecie, wie o szkodliwości mikroplastiku i o tym, że stolicą Hiszpanii jest Madryt, a nie Francja.
Dlaczego nie zostałabym w USA na stałe?
Chociaż są miejsca, które mnie w Stanach zachwyciły, tych kilkanaście miesięcy uzmysłowiło mi, że nie chciałabym tu mieszkać na stałe.
Zaczęłam tęsknić za Europą i doceniać nasz region bardziej niż kiedykolwiek. Tak samo jak jedzenie, czystość, a także bezpieczeństwo, o którym mówi się teraz coraz więcej. Amerykanie żyją z rozmachem, wszystkiego jest dużo i wszystko jest duże. Zdecydowanie bliżej mi do nieco spokojniejszej egzystencji na naszej długości geograficznej. Tutejszy pęd życia daje się we znaki, chociaż wiem, że niektóre europejskie stolice również funkcjonują w ciągłym biegu swoich mieszkańców.
Być może to zbyt prozaiczne, ale nawet publiczne toalety w Europie są lepiej przemyślane niż te w USA, które, chociaż łatwo dostępne, przez ogromne szpary nie zapewniają oczekiwanej w takim miejscu prywatności. Irytuje wszechobecny plastik zapakowany w plastik, zestawiony z europejskimi wysiłkami eliminacji tego materiału z naszego życia – Ameryka w nim tonie.
Kwestia bezpieczeństwa jest dyskusyjna, bo wiele sytuacji pokazuje, że wszędzie może wydarzyć się coś złego, niezależnie od tego, w jakim kraju jesteśmy. Jednak powszechny dostęp do broni w USA budzi pewne obawy i chociaż nigdy nie czułam się tutaj bezpośrednio zagrożona, wiem, że ktoś przechodzący obok mnie może mieć w plecaku pistolet.
Uwielbiam europejski transport publiczny i taką kameralność tego kontynentu, że za dwie, trzy godziny mogę być w innym państwie – i to przemieszczając się busem, a nie samolotem. U nas chyba życie jest nieco mniej konsumpcyjne i spokojniejsze, a my – bardziej świadomi tego, co wokół, bo niestety w Ameryce liczy się tylko Ameryka.
Moje USA, czyli podróże i uśmiech
Żeby jednak nie było tak pesymistycznie, chciałabym zakończyć ten tekst oraz całą tę amerykańską serię pozytywnymi wspomnieniami z USA, od których moja głowa wprost eksploduje i cudem mieści ten bagaż doświadczeń.
Tym, co zachwyciło mnie w Ameryce, jest zdecydowanie przyroda, w której można się zakochać, która onieśmiela, obezwładnia i zostawia w nas swój permanentny ślad. Zaraz po moich podróżniczych odkryciach na piedestale pozytywnych zaskoczeń i wspomnień z USA znajdują się ludzie. Komuś z zewnątrz może być trudno to zrozumieć, ale liczba uśmiechów, którymi zostałam obdarowana w Ameryce w ciągu roku, dorównuje chyba moim doświadczeniom z całego życia.
Oczywiście wszystko zależy od człowieka i jego charakteru, ale jeśli zachowamy otwartą postawę i w trakcie spaceru odważymy się spojrzeć w oczy przypadkowemu przechodniowi, odrywając je do telefonu, prawdopodobnie napotkamy uśmiech. Nigdy wcześniej kąciki moich ust nie unosiły się tak często jak tutaj.
Amerykanie są mistrzami tzw. small talku, czyli luźnego zagadywania i swobodnej rozmowy. Niektórzy narzekają, że to sztuczne i wymuszone. Być może czasem tak jest, ale w dobie pandemii samotności ten nawet skromny kontakt z drugim człowiekiem tworzy między nami jakąś magiczną więź, wspólnotę, budzi pozytywne emocje, których tak bardzo wszyscy potrzebujemy.
Mam nadzieję, że wystarczy mi sił, aby cząstkę tej pozytywnej energii przywieźć ze sobą i zasiać w miejscu, które jest moją ojczyzną. Jeśli możemy się czegoś nauczyć od ludzi za Wielką Wodą, to tego, że czasem warto odpuścić, podnieść wzrok i uśmiechnąć się, tak po prostu.
Justyna Arlet-Głowacka
Fot. Justyna Arlet-Głowacka