Newsweek Historia

Newsweek Historia Magazyn historyczny Newsweek Historia to największy w Polsce miesięcznik popularno-naukowy o tematyce historycznej. Tadeusz Cegielski prof. Jerzy Eisler, prof.

Autorami większości tekstów są wybitni polscy historycy. Wśród naszych autorów znajdują się tacy naukowcy jak choćby prof. Henryk Samsonowicz, prof. Andrzej Paczkowski, prof. Andrzej Friszke, prof. Tomasz Kitzwalter, prof. Tomasz Nałęcz prof. Zbigniew Mikołejko prof. Tomasz Wiślicz, prof. Przemysław Urbańczyk. Na łamach Newsweeka goszczą też zagraniczni naukowcy, pisarze i dziennikarze. Grażyna B

astek, kustoszka Muzeum Narodowego w Warszawie ma stałą rubrykę poświęconą historii sztuki, stałym współpracownikiem NWH bywa też Bogusław Wołoszański oraz nowojorski korespondent Newsweeka Piotr Milewski.

„Bitwa pod Grunwaldem” wydobyta z wojennej kryjówkiNiemcy szukali „Bitwy pod Grunwaldem” przez niemal całą wojnę. To, że...
17/10/2025

„Bitwa pod Grunwaldem” wydobyta z wojennej kryjówki

Niemcy szukali „Bitwy pod Grunwaldem” przez niemal całą wojnę. To, że obraz przetrwał zawdzięczamy odwadze, ofiarności i sprytowi osób, którym go powierzono. Kilka lat „Bitwa” przeleżała zakopana pod szopą na terenie Taborów Miejskich w Lublinie. 17 października 1944 r. płótno wydobyto i przekazano w ręce przedstawicieli PKWN.

Po wybuchu wojny „Bitwie pod Grunwaldem” groziło zniszczenie. W związku z tym płótna zwinięto, zapakowano w specjalne skrzynie, załadowano na długą platformę i przetransportowano z Warszawy do Lublina. Od września 1939 r. do kwietnia 1941 r. obraz przechowywano w pomieszczeniu biblioteki Muzeum Lubelskiego, zamaskowany w niebudzącej podejrzeń skrzyni tworzącej rodzaj lady z książkami.

Tymczasem Niemcy szukali „Bitwy pod Grunwaldem” w Warszawie. Minister propagandy III Rzeszy Joseph Goebbels wyznaczył nagrodę za ujawnienie miejsca przechowywania obrazu w wysokości 2 mln marek, którą potem podniesiono do 10 mln marek. Za ukrywanie dzieła groziła kara śmierci. Niemcy podejrzewali, że płótno wywieziono na wschód, i brali pod uwagę Lublin, dlatego zdecydowali się zająć i przeszukać gmach muzeum. Polscy muzealnicy ich ubiegli.

Zdecydowali się na brawurowy krok – ukrycie „Bitwy” i innych dzieł pod szopą na terenie kontrolowanych przez Niemców Taborów Miejskich przy ul. Elektrycznej w Lublinie. Na czas akcji wybrano Wielkanoc, słusznie licząc na mniejszą czujność władz. Obrazy w skrzyniach wyłożonych papą i wymoszczonych słomą przewieziono wozem konnym. W szopie czekał już półtorametrowy wykop wyłożony deskami i obłożony papą dla ochrony przed wilgocią. Dół przykryto wiekiem z desek i słomą, a następnie zamaskowano kamieniami. Obrazy pozostały w schowku przez trzy lata, aż do wkroczenia Armii Czerwonej. Z narażeniem życia pilnował ich Franciszek Galera – ówczesny kierownik Taborów Miejskich, który wraz z rodziną mieszkał na terenie zakładów. W październiku 1944 r. obrazy z wielką pompą wydobyto z niepozornej szopy, co sfilmowała Polska Kronika Filmowa.

Trudne warunki doprowadziły do uszkodzenia płótna. Po wstępnym oczyszczeniu i przewiezieniu do Muzeum Narodowego w Warszawie w latach 1945-49 było ono odrestaurowywane i konserwowane pod kierunkiem profesora Bohdana Marconiego.

Ilustracja: Wydobycie „Bitwy pod Grunwaldem” z ukrycia. Kadr z Polskiej Kroniki Filmowej

„Dyktator”. Chaplinowi odradzano robienie tego filmuPremiera „Dyktatora” odbyła się 15 października 1940 r. USA nie przy...
15/10/2025

„Dyktator”. Chaplinowi odradzano robienie tego filmu

Premiera „Dyktatora” odbyła się 15 października 1940 r. USA nie przystąpiły jeszcze do wojny. Branża odradzała Chaplinowi realizację tego filmu, dyplomatyczne naciski wywierali Niemcy, pomysł wspierał tylko prezydent Franklin D. Roosevelt.

„Dyktator” niejako splótł losy Chaplina i Adolfa Hi**era. Los zrobił to wcześniej. Obaj urodzili się w kwietniu 1889 roku. Pierwszy 16 kwietnia w Londynie, drugi cztery dni później w austriackim Braunau. Obaj niewysocy – około 165 cm, obaj czarnowłosi. I ten charakterystyczny krótki wąsik.

Obaj mieli furiackie usposobienie. Nauczyciele dostrzegli je u Hi**era już w podstawówce. Nie znosił podporządkowywać się żadnym autorytetom. Współpracownicy Chaplina ukuli teorię, że w jego przypadku wszystko zależy od… koloru ubrania. Dzwonili rano do jego domu, pytając służbę, jakie założył. Jeśli zielone, na planie zawsze rozpętywało się piekło. Niebieskie w prążki oznaczało pogodny dzień.

W „Dyktatorze” Chaplin (1889-1977) wykpił Hi**era (1889-1945) pod postacią Adenoida Hynkla, władcy fikcyjnej Tomanii. Faszystowską swastykę zastąpił symbolem składającym się z dwóch iksów. W III Rzeszy „Dyktator” był oczywiście zakazany. Pierwsza projekcja w Niemczech odbyła się dopiero w 1998 roku. Jednak Hi**er obejrzał „Dyktatora” i to podobno dwukrotnie. Zlecił swym agentom zdobycie kopii, udało się to w Portugalii. Podobno się śmiał.

Szykując się do roli Hynkla, Chaplin oglądał kroniki filmowe. Gdy zobaczył Hi**era podczas podpisywania kapitulacji Francji, który, wychodząc z wagonu kolejowego, wykonał kilka tanecznych pas, krzyczał: „Ty bydlaku, ty skurwysynu, ty świnio. Wiem, o czym myślisz”. Nienawidząc Hi**era, przyznał: „Ten facet jest jednym z największych aktorów, jakich widziałem”.

Dziś jego ekspresja może się wydać przerysowana, ale na ówczesnych widzach, nawet mu przeciwnych, robiła piorunujące wrażenie. Hi**er przed lustrem studiował gesty i mimikę. Potem oglądał zdjęcia zrobione przez jego oficjalnego fotografa Heinricha Hoffmanna. Sprawdzał, w których momentach wypadł dobrze.

– Gdybym wiedział o okropnościach niemieckich obozów koncentracyjnych, nie byłbym w stanie zrobić „Dyktatora”. Nie mógłbym kpić z ludobójczego obłędu hitlerowców – przyznawał jednak po latach Chaplin.

Źródło: Jacek Szczerba, „Dyktatora”. Jak Chaplin wykpił Hi**era, „Newsweek Extra” 3/2019

Ilustracja: Charlie Chaplin jako Adenoid Hynkl w słynnej scenie z globusem w filmie „Dyktator”

"Zbiliśmy się w ludzką kulę". Bunt i ucieczka z Sobiboru14 października 1943 r. nastoletni chłopcy, w tym ja, zostali wy...
14/10/2025

"Zbiliśmy się w ludzką kulę". Bunt i ucieczka z Sobiboru

14 października 1943 r. nastoletni chłopcy, w tym ja, zostali wysłani do niemieckich oficerów z wiadomością o znalezieniu cennych dla nich przedmiotów, takich jak skórzane płaszcze i buty. Zaprosiliśmy ich do magazynów na przymiarkę. Zwabieni do środka, ginęli od noża lub siekiery – opowiadał "Newsweekowi" o buncie w obozie zagłady w Sobiborze Philip Bialowitz.

Początkowo nasz opór był nieznaczny. Kiedy w segregowanych rzeczach znajdowaliśmy klejnoty czy pieniądze, mieliśmy obowiązek odnieść je do sejfu. Ale nie chcąc wspierać niemieckiej maszyny wojennej, wychodziłem do toalety i wrzucałem je do dołu. Coraz częściej zaczynałem myśleć o ucieczce. Nie tylko ja. Obozu strzegli jednak wartownicy na wieżyczkach, a za drutami rozciągało się pole minowe. Zdarzało się, że w nocy jakieś dzikie zwierzę detonowało jedną z min, wtedy Niemcy wyciągali nas z łóżek i liczyli jak diamenty. Nikt nie mógł stąd uciec, by nie przekazać światu, co się dzieje w Sobiborze. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Niemcy nas zabiją, bo wiemy za dużo. Woleliśmy walkę, śmierć od kul niż od gazu. Wiedząc, że szykuje się ucieczka, kradliśmy kosztowności, by mieć za co żyć poza obozem.

Na czele spisku stanął Leon Feldhendler, syn rabina z Żółkiewki. Już na samym początku zdecydował, że plan ucieczki musi objąć nie jakąś grupę, ale wszystkich więźniów. Wiedzieliśmy, że każdy, kto zostanie, będzie poddany torturom i brutalnie zamordowany. Tylko że większość z nas była zwykłymi Żydami, którzy nigdy nie mieli do czynienia z wojskiem. Nie wiedzieliśmy, jak zabrać się do przygotowania ucieczki. Wtedy stał się cud. We wrześniu 1943 r. przybyło wielu więźniów żydowskich służących w Armii Czerwonej. Z powodu ogromu pracy przy gazowaniu tysięcy ofiar Niemcy wybrali około 80 najsilniejszych Rosjan. Ta decyzja była dla nich zabójcza. Więźniowie ci mieli duże doświadczenie w partyzantce. Leon Feldhendler porozumiał się z ich przywódcą, majorem Saszą Peczerskim, i w ciągu kilku tygodni plan buntu był gotowy.

14 października 1943 r. nastoletni chłopcy, w tym ja, zostali wysłani do niemieckich oficerów z wiadomością o znalezieniu cennych dla nich przedmiotów, takich jak skórzane płaszcze i buty. Zaprosiliśmy ich do magazynów na przymiarkę. Zwabieni do środka, ginęli od noża lub siekiery z rąk trzyosobowej grupy uderzeniowej, w skład której wchodził również mój brat. Widziałem, jak oficer wchodził do magazynu, gdzie czekała go śmierć. Po kilku minutach, płonąc z ciekawości, wszedłem do środka. Zobaczyłem go na ziemi, martwego, zalanego krwią. Mój brat i żołnierze odciągnęli zwłoki za stertę płaszczy, by je ukryć. Poczułem falę szczęścia uderzającą do głowy. To za moją siostrę, siostrzenicę, wszystkich, którzy zginęli w komorach gazowych. Cokolwiek się zdarzy, dokonaliśmy zemsty. W sumie zabiliśmy jedenastu Niemców i kilku strażników ukraińskich.

W tym czasie przecięliśmy kable telefoniczne i zerwaliśmy linie elektryczne, by pozostali przy życiu Niemcy nie mogli wezwać pomocy. Gdy nadeszła chwila ucieczki, Leon i Sasza stanęli na stole: "Bracia, wybiła nasza godzina. Większość oficerów już nie żyje. Mamy małą szansę przeżycia, ale przynajmniej walczymy z honorem. Jeśli komuś uda się przeżyć, niech niesie świadectwo tego, co się tutaj działo".

Zbiliśmy się w ludzką kulę. Więźniowie, którzy znajdowali się z przodu, byli popychani przez tych z tyłu wprost na druty kolczaste. Nawet jeśli nie chcieli rzucać się na ogrodzenie, to i tak nie mogli się zatrzymać. To właśnie oni utorowali drogę pozostałym. Drogo płacąc za swoje miejsce na czele. Depcząc po dziesiątkach ciał, reszta uciekinierów cały czas parła naprzód. Mieliśmy jeszcze do pokonania pole minowe.

Zdecydowałem, że bezpieczniej będzie biec wzdłuż budynków, w których mieszkali naziści. Pomyślałem, że nie zakładaliby min pod swoimi oknami. Nie pomyliłem się. Od lasu dzieliło mnie jednak jeszcze pół kilometra. Wbiegłem na pole minowe, schylając się jak najniżej i cały czas słyszałem, jak omijają mnie kule. Ukraińcy wciąż strzelali do nas z wieżyczek. Przebiegłem obok dziesiątek osób powalonych przez miny. Niektórzy jeszcze żyli, lecz odnieśli zbyt ciężkie rany, by powstać. Oni wszyscy pomogli mi przetrzeć szlak przez pole minowe.

Nagle pod stopami poczułem coś dziwnego. Nastąpiła eksplozja. Mina wybuchła i wyrzuciła mnie w górę. Kiedy spadłem, wciąż miałem ręce i nogi. Widocznie nastąpiłem na ślepą minę, Niemcy zakładali takie, by informowały o zbiegach, ale nie uszkadzały budynków.

Dotarłem do lasu, gdzie spotkałem się z bratem. Byliśmy, jak się później okazało, jedynym rodzeństwem, które przeżyło obóz zagłady. Ucieczka nie była ostatnim etapem do wolności. Każdy z nas musiał jeszcze rok przeżyć jako partyzant lub pozostać w ukryciu aż do czasu wyzwolenia przez Armię Czerwoną.

Tylko 42 Żydów z 200, którzy uciekli z Sobiboru, przeżyło do końca wojny. Ja z bratem zostaliśmy uratowani dzięki heroicznej postawie rodziny polskich katolików o nazwisku Mazurek. Ryzykowali życie, ukrywając nas w stodole pod słomą w swoim małym gospodarstwie.

Alianci mogli uratować miliony istnień, bombardując, chociażby, tory kolejowe, którymi Żydzi byli transportowani do obozu. Kiedy widziałem samoloty, modliłem się, by bomby spadły na obóz, wiedziałem, że nawet jeśli zginę, zniszczone zostaną również komory gazowe. Jestem wdzięczny wszystkim żołnierzom, którzy walczyli z państwami Osi, ale zawsze będę się zastanawiał, dlaczego państwa demokratyczne i ich przywódcy nie uczynili więcej, żeby nas ratować. Dlatego ja i inne ofiary nie możemy pozbyć się poczucia, że zostaliśmy opuszczeni w godzinie próby.

W Sobiborze naziści doświadczyli upokarzającej klęski z rąk głodnych, nieuzbrojonych więźniów. Historia 250 tys. Żydów, którzy zginęli w obozie, jak i tej garstki, która przeżyła, składają się na historię zarówno cierpienia, jak i triumfu.

Źródło: Jacek Tomczuk, "Byliśmy jedynym rodzeństwem, które przeżyło obóz zagłady". Jak doszło do buntu w Sobiborze?, "Newsweek Historia" 10/2013

Ilustracja: Sobibór. Fot. Wojciech Pacewicz/PAP

Ich samolot rozbił się w Andach. Dramatyczna walka o życie trwała 72 dni 13 października 1972 roku w Andach rozbił się s...
13/10/2025

Ich samolot rozbił się w Andach. Dramatyczna walka o życie trwała 72 dni

13 października 1972 roku w Andach rozbił się samolot, którym do Chile leciała urugwajska drużyna rugby. Garstka ocalałych musiała walczyć o życie przez 72 dni.

Samolot (Lot 571 z Montevideo w Urugwaju do Santiago de Chile.) od początku prześladował pech. Najpierw ze względu na złe warunki atmosferyczne maszyna zaliczyła przymusowe lądowanie w argentyńskiej Mendozie. Wystartowała po kilku godzinach, gdy poprawiła się pogoda.

Na pokładzie było 45 osób, w tym urugwajska drużyna rugby Old Christians, ich przyjaciele i rodziny. Podczas lotu nad Andami zaczęły się jednak kolejne kłopoty. Przy kiepskiej pogodzie i niemal zerowej widoczności piloci popełnili błąd. Myśleli, że maszyna przeleciała już nad Andami i zeszli za nisko. Gdy dostrzegli zbocze, było już za późno.

Siła uderzenia rozerwała samolot na dwie części, a przednia część maszyny zsunęła się po zboczu góry. Większość pasażerów zginęła na miejscu. Reszta nie miała pojęcia, że czeka ich dwa miesiące gehenny wśród ośnieżonych górskich szczytów na wysokości 3600 m n.p.m. i przy temperaturze -20 st. C.

Pierwsze kilka dni upłynęło pod znakiem opatrywania ran i prób wzywania pomocy. Okazało się, że dwóch zawodników było studentami medycyny i to właśnie oni zajęli się pomocą poszkodowanym. Inni rozbitkowie próbowali oznaczyć jakoś swoją lokalizację, ale mimo że nad ich głowami latały samoloty poszukiwawcze, żaden z nich nie zauważył rozbitków. Wreszcie po ośmiu dniach oficjalnie zaprzestano poszukiwań, uznając rozbitków za zmarłych, o czym wszyscy ocaleli mogli usłyszeć przez radio, które jeszcze działało. Morale sięgnęło dna, a z każdym dniem było coraz gorzej. Ziąb i głód dawały się we znaki, co słabsi umierali od zakażeń, a na domiar złego po kilkunastu dniach na miejsce katastrofy zeszła lawina, zabijając kilka kolejnych osób.

Rozbitkowie przez cały czas próbowali dostosować wrak do spania i ochrony przed śniegiem i porażająco zimnym wiatrem. Z obić foteli robili koce, konstruowali ochraniacze na stopy i okulary przeciwsłoneczne, a walizek używali do osłony przed wiatrem. Wodę pitną pozyskiwali ze śniegu. „Robisz się sprytny, gdy wiesz, że umierasz” – powie po latach Roberto Canessa, jeden z ocalałych.

Po dłuższym czasie, kiedy głód i widmo śmierci zajrzały ocalałym głęboko w oczy, uznali, że jedynym ratunkiem na przetrwanie jest jedzenie ciał martwych towarzyszy. Czy jedząc fragmenty ciał, rozbitkowie dopuścili się kanibalizmu? – Słyszę to pytanie od 45 lat – mówił w jednym z wywiadów Fernando Parrado, inny ocaleniec. – Kanibalizm jest wtedy, gdy zabijasz drugiego człowieka z okrutną intencją zjedzenia go. W naszym przypadku była to antropofagia, bo jedliśmy tylko tych, którzy zmarli od ran i wyziębienia. Gdybym to ja zginął wtedy, chciałbym, by przyjaciele zjedli moje ciało, by przeżyć. Wszyscy tak mówiliśmy, zawarliśmy pakt – tłumaczył się po latach.

60 dni po katastrofie zdano sobie sprawę, że żaden ratunek nie nadejdzie, dlatego wybrano dwóch śmiałków – Roberto Canessa i Fernando Parrado, będących w najlepszej formie ze wszystkich – by ruszyli na piechotę po pomoc. Przez dziesięć dni Canessa i Parrado przebyli 44 mile, opuścili granicę wiecznego śniegu, schodząc z gór na teren Chile. 20 grudnia 1972 r. udało im się nawiązać kontakt z władzami, a po pozostałych rozbitków ruszyli ratownicy.

Spośród 45 pasażerów i członków załogi katastrofę przeżyło zaledwie 16 osób. Canessa i Parrado stali się później znanymi postaciami w Urugwaju. Występowali jako mówcy motywacyjni. Pierwszy z nich został lekarzem, startował nawet w wyborach prezydenckich. Drugi stał się cenionym fachowcem od motoryzacji.

Źródło: Kamil Nadolski, "Katastrofa w Andach","Newsweek Historia" 5/2022

Ilustracja: Szczątki samolotu, który rozbił się w Andach 13 października 1972 r. Fot. Bettmann Archive/Getty Images

Piekło w bagnach Mierei. Tak naprawdę wyglądała bitwa pod LeninoSowieccy artylerzyści wiele widzieli już na froncie, ale...
12/10/2025

Piekło w bagnach Mierei. Tak naprawdę wyglądała bitwa pod Lenino

Sowieccy artylerzyści wiele widzieli już na froncie, ale kiedy o świcie 12 października 1943 r. zobaczyli kościuszkowców wyprostowanych jak struny, jakby to była defilada, a nie krwawy bój, ze zdumienia zastygli, a po chwili zaczęli rzucać czapkami w górę i krzyczeć: "Mołodcy Polaki, idut kak matrosy!". Tak rodziła się legenda o chrzcie bojowym 1. Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki.

Bitwa pod Lenino była próbą rozerwania niemieckiej Linii Pantery, która zagradzała Sowietom drogę na Białoruś. Jeśli Frontowi Zachodniemu generała Wasilija Sokołowskiego udałoby się zdobyć tak zwaną bramę smoleńską (między innymi Witebsk i Orszę), wówczas sowieckie czołgi pomknęłyby na Mińsk i dalej na Warszawę…

Porównanie do spieszonych matrosów (marynarzy) to był wielki komplement, tyle tylko, że Polacy swoim atakiem demonstrowali nie pogardę śmierci, lecz brak frontowego doświadczenia. Dopiero co sformowana, nieostrzelana dywizja znalazła się w pierwszym rzucie jednej z wielu "maszynek do mięsa", jak nazywano bitwy Armii Czerwonej z Wehrmachtem.

Generał Gordow, dowódca 33. Armii, nie przejmując się zbytnio, że nieostrzelani kościuszkowcy debiutowali na froncie, zdecydował, że pójdą w pierwszym rzucie natarcia na wzgórza okalające bagnistą dolinę rzeki Mierei pod wsiami Trygubowa, Połzuchy i Lenino.

Jeszcze przed bitwą 11 Polaków uciekło do Niemców i ujawniło, że o świcie 12 października ruszy sowieckie natarcie. Nie dość, że dowódca 337. Dywizji, generał Otto Schünemann, od razu poprosił o posiłki, to polecił swym służbom wyszukać wśród swoich żołnierzy Ślązaków i Pomorzan mówiących po polsku oraz przygotować płyty gramofonowe z Mazurkiem Dąbrowskiego i "My, Pierwsza Brygada". W czasie bitwy ze strony niemieckiej rozległy się komunikaty po polsku oraz dźwięki hymnu i pieśni legionowej – na stronę niemiecką przeszło kilkuset kościuszkowców. Obwożono ich później po Generalnym Gubernatorstwie i robiono z nimi wywiady do gadzinowej prasy, by dawali świadectwo, co spotkało Polaków "u bolszewików".

Bitwa rozpoczęła się jak prawie każda Armii Czerwonej – poszli straceńcy na rozpoznanie bojem. Mieli tym trudniejsze zadanie, że dolinę Mierei zasnuła gęsta, jesienna mgła. "Starcenicą" z dywizji kościuszkowskiej były dwie kompanie 1. Pułku Piechoty. Polacy wdarli się do niemieckich okopów na odcinku kilkudziesięciu metrów, ale tu nagle zostali ostrzelani z dwóch stron przez własną i niemiecką artylerię, a następnie okrążeni przez grenadierów. Po krótkiej strzelaninie około 80 oddało się do niewoli.

Sztab Berlinga nadal nie wiedział, jakie siły wroga ma przed sobą i to był dopiero początek złego. O godzinie 9.20 sowiecka artyleria rozpoczęła nawałę ogniową przed głównym natarciem. Wedle planów miała ona trwać 100 minut. Z braku amunicji trwała jedynie 40. Kiedy żołnierze polskiego 1. i 2. Pułku Piechoty o 10.00 ruszyli "kak matrosy" na niemieckie pozycje między Trygubową i Połzuchami, spadła na nich lawina ołowiu z niemieckich cekaemów, moździerzy i dział. Oficerowie nie potrafili zapanować nad chaosem, drużyny i kompanie zaczęły się mieszać, ranni konali lub wołali o pomoc w błocie, a mimo to kościuszkowcy, w odróżnieniu od równocześnie idących do ataku czerwonoarmistów z sąsiednich 42. i 290. Dywizji Piechoty, zdołali wedrzeć się na dwa kilometry w niemieckie pozycje i zająć część Trygubowej i Połzuch!

Niedługo trwał ten sukces, bo Niemcy skierowali na pozycje Polaków ogniową nawałnicę, a na niebie pojawiły się osławione szturmowe sztukasy, które z wyciem syren rzuciły się na przerażonych piechurów. Gdy w popłochu zaczęli się cofać, na powrót odezwała się sowiecka artyleria – jak w upiornej odmianie gry w dwa ognie, kościuszkowcy ginęli od niemieckich i sowieckich pocisków. Dowódca 1. Pułku Piechoty, sowiecki podpułkownik Franciszek Derks zrejterował z pola walki, zostawiając swych żołnierzy. Odnalazł się dopiero po bitwie w jednym z sowieckich szpitali. Berling chciał go rozstrzelać, ale szybko dano mu do zrozumienia, że na czerwonoarmistę nie może podnieść ręki. Derks wrócił do Armii Czerwonej.

Eugeniusz Skrzypek był kapralem w działonie działek przeciwpancernych 45 mm, które wspierały 2. Pułk Piechoty na prawym skrzydle natarcia. Wspominał: "Ze swoim działkiem byłem jakieś 100-150 metrów od pierwszej linii, więc wyraźnie widziałem naszą nacierającą piechotę. Nagle nadleciały niemieckie sztukasy – fala za falą – i zaczęło się bombardowanie i rzeź… Na wzgórzu z lewej strony od nas był sowiecki punkt artyleryjski. W pewnym momencie zauważyłem, że wyszedł z niego jakiś żołnierz i zaczął wygrażać przelatującym samolotom. Być może był w szoku. Nagle zobaczyłem, że jego głowa odlatuje na bok, a on stoi i dalej wygraża… W końcu upadł. To było tak nierzeczywiste, wręcz upiorne… ". Ten obraz był ostatnim, jaki Skrzypek zapamiętał z bitwy – i pozostał z nim do końca życia. Reszta przepadła – w szoku doznał amnezji, choć walczył do samego końca, a jego żołnierze nic niepokojącego u niego nie zauważyli...

W dwa dni dywizja straciła jedną czwartą żołnierzy – 510 zabitych, 1776 rannych i 776 wziętych do niewoli lub uznanych za zaginionych.

Źródło: Piotr Korczyński, "Wrzucili polskich żołnierzy do "maszynki do mięsa". Tak naprawdę wyglądała bitwa pod Lenino", "Newsweek Polska" 41/2023

Ilustracja: Polscy żołnierze w bitwie pod Lenino. Fot. Wikimedia Commons, domena publiczna

Pożegnalny koncert Chopina11 października 1830 roku w Warszawie odbył się pożegnalny koncert Fryderyka Chopina przed wyj...
11/10/2025

Pożegnalny koncert Chopina

11 października 1830 roku w Warszawie odbył się pożegnalny koncert Fryderyka Chopina przed wyjazdem z kraju. Wtedy nikt nie spodziewał się, że kompozytor już nigdy do niego nie powróci.

Pomysł występu zrodził się trzy tygodnie wcześniej, gdy pianista zagrał w wąskim gronie melomanów we własnym domu swoją najnowszą kompozycję. Zaczęto domagać się publicznego wykonania.

W Teatrze Narodowym 20-letniego Chopina żegnały rzęsiste brawa, a recenzent „Kuriera Warszawskiego” pisał: „Nowy Koncert e-moll skomponowany i wykonany pierwszy raz publicznie przez J.P. Szopena, znawcy uważają za jedno ze szczytnych dzieł muzycznych, osobliwie Adagio i Rondo powszechne sprawiło zadowolenie”.

Chopin opuścił Warszawę 2 listopada z przyjacielem Tytusem Woyciechowskim. Panowie udali się do Wiednia. W stolicy Austrii dotarła do nich wiadomość o wybuchu powstania. Woyciechowski wrócił, by się zaciągnąć, Chopin pozostał w Wiedniu. Zdaniem biografów był to moment, który odcisnął szczególne piętno na jego twórczości.

Ostatecznie w październiku 1831 r. kompozytor dotarł do Paryża. Nigdy nie wrócił do Polski.

Portret Chopina autorstwa Eugène’a Delacroix z 1838 r. Fot. Wikimedia Commons, domena publiczna

Klęska Kościuszki. Cudem ocalał, ale czekał go smutny losKatastrofa przyszła 10 października 1794 roku. Około południa b...
10/10/2025

Klęska Kościuszki. Cudem ocalał, ale czekał go smutny los

Katastrofa przyszła 10 października 1794 roku. Około południa było już jasne, że bitwa, którą Tadeusz Kościuszko toczył z rosyjskim korpusem nieopodal wsi Maciejowice, jest przegrana. Miejscami trwała jeszcze rozpaczliwa obrona, ale część rozbitych polskich oddziałów zaczęła już uciekać. Kościuszko próbował powstrzymać bezładny odwrót, ale porwała go fala uciekających.

Nie dotarli daleko. Grupę, w której znajdował się naczelnik insurekcji, osaczyli kozacy. Według późniejszych relacji zrozpaczony miał próbować popełnić samobójstwo, ale wetknięty w usta pistolet nie wypalił.

W normalnej sytuacji szarżujący na Kościuszkę kozacy wzięliby go do niewoli. W końcu naczelny wódz buntowników był nie lada zdobyczą, za którą należało się spodziewać nagrody. Problem w tym, że naczelnik, ubrany w prosty strój bez żadnych odznak, nie wyglądał nawet na oficera. Spotkał go więc los prostego żołnierza – dźgnięty piką w plecy i nogę padł nieprzytomny na ziemię i został obdarty przez żądnych łupów wrogów. Przy okazji do otrzymanych już ran doszło przypadkowe cięcie pałaszem w głowę.

Przełomowy moment, jakim były bez wątpienia klęska i upadek Kościuszki, musiał doczekać się swojej legendy. W usta wodza włożono więc słynny okrzyk „finis Poloniae!” (łac. koniec Polski!), którym miał on podsumować upadek powstańczych nadziei. Choć słowa te na pewno nie padły – zaprzeczał sam naczelnik – to stały się symbolem tamtych wydarzeń.

Pewne jest za to, że bliski był koniec dowódcy powstania. O tym, że Kościuszko przeżył, zadecydował przypadek. Nieprzytomnego, zakrwawionego i leżącego w błocie naczelnika rozpoznał jeden z polskich żołnierzy. Zrobił się szum i wieść o odnalezieniu generała dotarła do rosyjskich oficerów. Przeniesiono go do pobliskiego zamku, gdzie przebywali już inni jeńcy. „Krew, która pokrywała całe ciało jego, okropną czyniła sprzeczność z zsiniałą bladością twarzy. Ledwie oddychał. Ścisnęło się serce moje, ten widok rozdarł mi serce” – zapamiętał ten moment Julian Ursyn Niemcewicz, pisarz i przyjaciel Kościuszki, zawiadujący jego kancelarią.

Rany, choć wyglądały groźnie, okazały się nie tak poważne, jak mogło się wydawać (nie zmienia to faktu, że Kościuszko cierpiał z ich powodu do końca życia). Większym problemem była sytuacja, w jakiej naczelnik się znalazł. Z uwielbianego wodza, symbolu nadziei na niepodległość i zwycięstwo w wojnie z Rosją i Prusami stał się więźniem na łasce wrogów.

Gdy wieść o klęsce dotarła do Warszawy, wywołała panikę. „Wszędzie ponure milczenie, wszędzie twarze zalane łzami, wszędzie postać ludzi zdumiałych nad wielkością straty powszechnej” – pisał jeden ze świadków.

Rzeczywiście, choć powstanie trwało jeszcze ponad miesiąc, do 16 listopada, to oczywiste było, że porażka Kościuszki oznacza koniec zmagań.

Na tragiczny los dogasającej insurekcji Kościuszko nie miał już jednak wpływu. Caryca Katarzyna nakazała jak najszybciej i bez rozgłosu dostarczyć go do Petersburga. Tam na naczelnika, ale też innych przywódców powstania czekały miejsca w ponurej Twierdzy Pietropawłowskiej i śledztwo, które miało naświetlić przyczyny i przebieg buntu Polaków.

Źródło: Mateusz Wojtalik, „Znękany bohater”, Newsweek Historia 10/2017
Ilustracja: Portret Tadeusza Kościuszki, przed 1812 r.

Tragedia na paradzie w Szczecinie. Czołg wjechał w tłum, zginęły dzieci9 października 1962 r. podczas parady wojskowej w...
09/10/2025

Tragedia na paradzie w Szczecinie. Czołg wjechał w tłum, zginęły dzieci

9 października 1962 r. podczas parady wojskowej w Szczecinie jeden z czołgów wpadł w poślizg i rozjechał grupę ludzi. Zginęło siedmioro dzieci. Władze robiły wszystko, by zatuszować sprawę – tym bardziej że winę ponosili organizatorzy parady.

Wielka Parada Wojsk Układu Warszawskiego w Szczecinie była pokazem siły wojsk bloku wschodniego. Brały w niej udział armie ZSRR, NRD i PRL. Władze chciały pokazać się z jak najlepszej strony, ulice miasta zostały więc udekorowane flagami i propagandowymi hasłami. Na czas defilady wszyscy mieli dostać wolne. Atrakcje zapowiadały się niemałe, bo w programie zaplanowano pokazy czołgów, artylerii, lotnictwa, piechoty oraz wojsk inżynieryjnych i rakietowych. Na Odrze pojawiły się nawet jednostki marynarki wojennej, a nad miastem latały śmigłowce, bombowce i myśliwce. Wszystkiemu mieli przyglądać się ze specjalnej platformy minister obrony narodowej Marian Spychalski, szef Głównego Zarządu Politycznego WP Wojciech Jaruzelski oraz marszałek ZSRR i naczelny dowódca sił zbrojnych Układu Warszawskiego Andriej Greczko.

Tłumy ludzi zaczęły ustawiać się wzdłuż trasy przejazdu wojsk już przed południem. Na wydarzenie ściągały też całe klasy szkolne. Jak to bywa na tego typu wydarzeniach, w pierwszym rzędzie, tuż przy ulicy, ustawiono dzieci najmłodsze, by nie zasłaniali im widoku starsi uczniowie.

Punktualnie o godz. 15 Marian Spychalski dał sygnał do rozpoczęcia widowiska. Nad głowami zebranych tłumów przeleciały eskadry radzieckich helikopterów. Chwilę później przed trybuną przemknął oddział pontonowy. Jechały ciągniki artyleryjskie, transportery i wielkie wyrzutnie rakiet. Powietrze rozdarł ryk silników bombowców Ił-28 i smukłych migów.

Po pewnym czasie pojawiły się długo wyczekiwane czołgi. Najpierw przejechali Rosjanie, tuż za nimi Narodowa Armia Ludowa NRD, a na samym końcu, jak na gospodarzy przystało, na ulice wyjechały oddziały polskie. Nowoczesne czołgi T-54A prezentowały się znakomicie. Posuwały się z prędkością 30 km/h. Tłum z chodników napierał na pierwsze rzędy, by przyjrzeć się im bliżej. Nagle kierowca ostatniego wozu stracił panowanie nad maszyną i zjechał na lewą stronę, prosto w wiwatujące dzieci. Zanim się zatrzymał, zmiażdżył gromadkę uczniów. Pod gąsienicami czołgu na miejscu zginęło siedmioro dzieci, z których najstarsze miało 12 lat. Zapanował chaos. Jedni uciekali, inni rzucali się na pomoc rannym. Kolejne osoby zostały poturbowane przez spanikowany tłum. Defiladę przerwano. Rannych zostało co najmniej 21 osób.

Rozgoryczony tłum początkowo próbował zlinczować załogę czołgu, ta jednak zamknęła włazy. Wkrótce na miejscu pojawił się oddział WSW, który przejął kontrolę nad miejscem zdarzenia. Choć było to jedno z najbardziej dramatycznych wydarzeń w historii miasta, przez długie lata nie wspominano o nim głośno. PRL-owskie służby zadbały, aby o wydarzeniach z 9 października 1962 r. było cicho, i robiły wiele, by zatuszować całą sprawę. Zaczęto o niej mówić ponownie dopiero po upadku komunizmu.

Źródło: Kamil Nadolski, „Śmiertelna parada”, „Newsweek Historia” 5/2022

Ilustracja: Defilada Wojsk Układu Warszawskiego w Szczecinie, podczas której doszło do tragicznego wypadku. Fot. Anatol Weczer/PAP

Podstęp Piłsudskiego. Udawany bunt i przyłączenie Wilna do Polski8 października 1920 roku rzekomo zbuntowani polscy żołn...
08/10/2025

Podstęp Piłsudskiego. Udawany bunt i przyłączenie Wilna do Polski

8 października 1920 roku rzekomo zbuntowani polscy żołnierze ruszyli na Wilno i po krótkich walkach z Litwinami zajęli miasto. Plan Józefa Piłsudskiego został zrealizowany.

Kontrola nad Wilnem stała się problemem w wyniku wojny polsko-bolszewickiej. W czerwcu 1920 r. polskie wojska z zostały wyparte z miasta. Jednak już na przełomie września i października sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. W operacji niemeńskiej wojska polskie pokonały Armię Czerwoną, zajęły Grodno i Lidę, i parły na wschód.

Pojawił się problem odzyskania przez Polskę Wilna, które bolszewicy po zajęciu przez Armię Czerwoną przekazali Litwie. Problem w tym, że gdy w sierpniu 1920 r. sowieckie pułki nacierały na Warszawę, zachodni politycy zmusili błagający o międzynarodową pomoc polski rząd do uznania litewskich roszczeń do Wileńszczyzny. Polskie władze nie mogły oficjalnie złamać tych ustaleń.

Spór dotyczący Wilna – historycznej stolicy Litwy, którą w 70 proc. zamieszkiwali Polacy – Józef Piłsudski postanowił rozwiązać inaczej. 1 października 1920 roku spotkał się z generałem Lucjanem Żeligowskim. Zasugerował pochodzącemu z Wileńszczyzny i zaufanemu dowódcy, że dobrze by było, gdyby w Wilnie wybuchło powstanie Polaków. Miałoby ono bezsprzecznie dowieść, że miasto nie może być częścią Litwy. Piłsudski dał też Żeligowskiemu do zrozumienia, że ktoś musi stanąć na czele tego powstania i tak pokierować wydarzeniami, by doprowadziły do oczekiwanego końca.

Żeligowski wahał się, bowiem oddział, z którym miał wywołać owo powstanie, wydawał mu się zbyt mały. Wobec tego przydzielono mu liczącą 14 tys. żołnierzy 1 Dywizję Litewsko-Białoruską.

Siły te miały ruszyć na Wilno, ale opór stawiła część oficerów, którym generał obwieścił, że przestał słuchać rozkazów z Warszawy i zamierza zająć miasto. Żeligowskiego po raz kolejny ogarnęły wątpliwości, ale ostatecznie zdecydował się wszcząć „bunt”. Żołnierzom odczytano odezwę o wyzwoleniu Wilna spod władzy Litwinów.

Ofensywa ruszyła 8 października rano i przy niewielkim oporze Litwinów zakończyła następnego dnia. Następnie gen. Żeligowski ogłosił powstanie republiki Litwy Środkowej i stanął na czele państwa. A półtora roku później wybrany w wolnych wyborach Sejm Litwy Środkowej przegłosował włączenie jej do Polski. I choć działania Żeligowskiego zostały potępione przez poprzedniczkę ONZ – Ligę Narodów – to granice Polski zyskały międzynarodową akceptację. Z utratą miasta nie pogodzili się jednak Litwini. Granicę nazywali linią administracyjną i ciągle podkreślali, że ich państwo jest w stanie wojny z Polską. Według litewskiej konstytucji stolicą kraju pozostało Wilno.

Ilustracja: Uroczystości z okazji przyłączenia Wileńszczyzny do Polski; Wilno, 18 kwietnia 1922. Józef Piłsudski przyjmuje defiladę wojsk na placu Katedralnym. Z prawej strony za żołnierzami widoczna dzwonnica. Fot. Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny - Archiwum Ilustracji/Narodowe Archiwum Cyfrowe

Adres

Newsweek Historia
Mokotów
02-672

Ostrzeżenia

Bądź na bieżąco i daj nam wysłać e-mail, gdy Newsweek Historia umieści wiadomości i promocje. Twój adres e-mail nie zostanie wykorzystany do żadnego innego celu i możesz zrezygnować z subskrypcji w dowolnym momencie.

Skontaktuj Się Z Firmę

Wyślij wiadomość do Newsweek Historia:

Udostępnij

Kategoria