14/10/2025
"Zbiliśmy się w ludzką kulę". Bunt i ucieczka z Sobiboru
14 października 1943 r. nastoletni chłopcy, w tym ja, zostali wysłani do niemieckich oficerów z wiadomością o znalezieniu cennych dla nich przedmiotów, takich jak skórzane płaszcze i buty. Zaprosiliśmy ich do magazynów na przymiarkę. Zwabieni do środka, ginęli od noża lub siekiery – opowiadał "Newsweekowi" o buncie w obozie zagłady w Sobiborze Philip Bialowitz.
Początkowo nasz opór był nieznaczny. Kiedy w segregowanych rzeczach znajdowaliśmy klejnoty czy pieniądze, mieliśmy obowiązek odnieść je do sejfu. Ale nie chcąc wspierać niemieckiej maszyny wojennej, wychodziłem do toalety i wrzucałem je do dołu. Coraz częściej zaczynałem myśleć o ucieczce. Nie tylko ja. Obozu strzegli jednak wartownicy na wieżyczkach, a za drutami rozciągało się pole minowe. Zdarzało się, że w nocy jakieś dzikie zwierzę detonowało jedną z min, wtedy Niemcy wyciągali nas z łóżek i liczyli jak diamenty. Nikt nie mógł stąd uciec, by nie przekazać światu, co się dzieje w Sobiborze. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Niemcy nas zabiją, bo wiemy za dużo. Woleliśmy walkę, śmierć od kul niż od gazu. Wiedząc, że szykuje się ucieczka, kradliśmy kosztowności, by mieć za co żyć poza obozem.
Na czele spisku stanął Leon Feldhendler, syn rabina z Żółkiewki. Już na samym początku zdecydował, że plan ucieczki musi objąć nie jakąś grupę, ale wszystkich więźniów. Wiedzieliśmy, że każdy, kto zostanie, będzie poddany torturom i brutalnie zamordowany. Tylko że większość z nas była zwykłymi Żydami, którzy nigdy nie mieli do czynienia z wojskiem. Nie wiedzieliśmy, jak zabrać się do przygotowania ucieczki. Wtedy stał się cud. We wrześniu 1943 r. przybyło wielu więźniów żydowskich służących w Armii Czerwonej. Z powodu ogromu pracy przy gazowaniu tysięcy ofiar Niemcy wybrali około 80 najsilniejszych Rosjan. Ta decyzja była dla nich zabójcza. Więźniowie ci mieli duże doświadczenie w partyzantce. Leon Feldhendler porozumiał się z ich przywódcą, majorem Saszą Peczerskim, i w ciągu kilku tygodni plan buntu był gotowy.
14 października 1943 r. nastoletni chłopcy, w tym ja, zostali wysłani do niemieckich oficerów z wiadomością o znalezieniu cennych dla nich przedmiotów, takich jak skórzane płaszcze i buty. Zaprosiliśmy ich do magazynów na przymiarkę. Zwabieni do środka, ginęli od noża lub siekiery z rąk trzyosobowej grupy uderzeniowej, w skład której wchodził również mój brat. Widziałem, jak oficer wchodził do magazynu, gdzie czekała go śmierć. Po kilku minutach, płonąc z ciekawości, wszedłem do środka. Zobaczyłem go na ziemi, martwego, zalanego krwią. Mój brat i żołnierze odciągnęli zwłoki za stertę płaszczy, by je ukryć. Poczułem falę szczęścia uderzającą do głowy. To za moją siostrę, siostrzenicę, wszystkich, którzy zginęli w komorach gazowych. Cokolwiek się zdarzy, dokonaliśmy zemsty. W sumie zabiliśmy jedenastu Niemców i kilku strażników ukraińskich.
W tym czasie przecięliśmy kable telefoniczne i zerwaliśmy linie elektryczne, by pozostali przy życiu Niemcy nie mogli wezwać pomocy. Gdy nadeszła chwila ucieczki, Leon i Sasza stanęli na stole: "Bracia, wybiła nasza godzina. Większość oficerów już nie żyje. Mamy małą szansę przeżycia, ale przynajmniej walczymy z honorem. Jeśli komuś uda się przeżyć, niech niesie świadectwo tego, co się tutaj działo".
Zbiliśmy się w ludzką kulę. Więźniowie, którzy znajdowali się z przodu, byli popychani przez tych z tyłu wprost na druty kolczaste. Nawet jeśli nie chcieli rzucać się na ogrodzenie, to i tak nie mogli się zatrzymać. To właśnie oni utorowali drogę pozostałym. Drogo płacąc za swoje miejsce na czele. Depcząc po dziesiątkach ciał, reszta uciekinierów cały czas parła naprzód. Mieliśmy jeszcze do pokonania pole minowe.
Zdecydowałem, że bezpieczniej będzie biec wzdłuż budynków, w których mieszkali naziści. Pomyślałem, że nie zakładaliby min pod swoimi oknami. Nie pomyliłem się. Od lasu dzieliło mnie jednak jeszcze pół kilometra. Wbiegłem na pole minowe, schylając się jak najniżej i cały czas słyszałem, jak omijają mnie kule. Ukraińcy wciąż strzelali do nas z wieżyczek. Przebiegłem obok dziesiątek osób powalonych przez miny. Niektórzy jeszcze żyli, lecz odnieśli zbyt ciężkie rany, by powstać. Oni wszyscy pomogli mi przetrzeć szlak przez pole minowe.
Nagle pod stopami poczułem coś dziwnego. Nastąpiła eksplozja. Mina wybuchła i wyrzuciła mnie w górę. Kiedy spadłem, wciąż miałem ręce i nogi. Widocznie nastąpiłem na ślepą minę, Niemcy zakładali takie, by informowały o zbiegach, ale nie uszkadzały budynków.
Dotarłem do lasu, gdzie spotkałem się z bratem. Byliśmy, jak się później okazało, jedynym rodzeństwem, które przeżyło obóz zagłady. Ucieczka nie była ostatnim etapem do wolności. Każdy z nas musiał jeszcze rok przeżyć jako partyzant lub pozostać w ukryciu aż do czasu wyzwolenia przez Armię Czerwoną.
Tylko 42 Żydów z 200, którzy uciekli z Sobiboru, przeżyło do końca wojny. Ja z bratem zostaliśmy uratowani dzięki heroicznej postawie rodziny polskich katolików o nazwisku Mazurek. Ryzykowali życie, ukrywając nas w stodole pod słomą w swoim małym gospodarstwie.
Alianci mogli uratować miliony istnień, bombardując, chociażby, tory kolejowe, którymi Żydzi byli transportowani do obozu. Kiedy widziałem samoloty, modliłem się, by bomby spadły na obóz, wiedziałem, że nawet jeśli zginę, zniszczone zostaną również komory gazowe. Jestem wdzięczny wszystkim żołnierzom, którzy walczyli z państwami Osi, ale zawsze będę się zastanawiał, dlaczego państwa demokratyczne i ich przywódcy nie uczynili więcej, żeby nas ratować. Dlatego ja i inne ofiary nie możemy pozbyć się poczucia, że zostaliśmy opuszczeni w godzinie próby.
W Sobiborze naziści doświadczyli upokarzającej klęski z rąk głodnych, nieuzbrojonych więźniów. Historia 250 tys. Żydów, którzy zginęli w obozie, jak i tej garstki, która przeżyła, składają się na historię zarówno cierpienia, jak i triumfu.
Źródło: Jacek Tomczuk, "Byliśmy jedynym rodzeństwem, które przeżyło obóz zagłady". Jak doszło do buntu w Sobiborze?, "Newsweek Historia" 10/2013
Ilustracja: Sobibór. Fot. Wojciech Pacewicz/PAP