
03/07/2025
Oblaczek granatek.
Wyglądał totalnie jak owadzi influencer natury –
ze skrzydłami, jakby spadło na nie konfetti prosto z centrum samego wszechświata.
Marzyłam o tym spotkaniu od dawna.
Ale zanim zdążyłam się nim naprawdę zachwycić – moja wewnętrzna Wiewiórka
już szykowała 500 wersji ujęcia skrzydeł z każdej strony, a Jeż poprawiał ustawienia w aparacie
szepcząc, że tło powinno być bardziej rozmyte.
I tak oto goniłam za tym latającym mikroszczęściem, niczym paparazzi, próbując zrobić to jedno idealne zdjęcie.
To, które uratuje dzień.
Które udowodni, że potrafię się zachwycać właściwie.
Nie powstrzymał mnie nawet komar, który degustował moje czoło z miną sommeliera,
za nic mając moje cielesne granice.
Ale oblaczek tylko kręcił ósemki, jakby chciał powiedzieć:
„Nie jestem tu dla Twojego kadru. Jestem tu dla Ciebie.”
I nagle, między jedną próbą
uchwycenia momentu
a kolejnym westchnieniem,
coś we mnie się zatrzymało i zapytało:
Czy ja naprawdę marzyłam o spotkaniu?
Czy tylko o pięknym zdjęciu?
Nie dla lajków.
Nie dla perfekcji.
Tylko dla siebie.
Dla tej jednej chwili, w której wszystko
przestaje być „do pokazania”
i zaczyna być „do przeżycia”.
I wtedy odezwał się mój wewnętrzny Ślimak.
Ten, który idzie powoli, ale widzi najwięcej.
I szepnął:
„Ile razy już tak goniłaś?
Za szkoleniami. Za warsztatami.
Za kolejnymi wersjami siebie idealnej.
Zamiast spotkać się z tą,
która już jest w pełni wystarczająca?”
A oblaczek?
Jakby tylko na to czekał.
Gdy wracałam tego dnia do domu,
siedział sobie na liściu.
Jakby nigdy nic.
Jakby chciał powiedzieć:
„Lekcja odrobiona.
Teraz możemy pobyć tu razem
– tak naprawdę.”
Zdjęcie zrobiłam. Na końcu.
Ale to już nie ono było wtedy najważniejsze.
⸻