25/03/2025
A oto nasz laureat - Bartosz Dłubała, jego dwa wiersze i laudacja Rafała Gawina.
***
matkę rozpoznaje się po sutkach
główka przy ciele pracuje
ma na sobie szwy ponitkowana skóra
drapie linie papilarne to będzie to samo
zwierzę w środku nocy budzi wyje
co drugi pies przy budzie
co trzeci kot pod dachem bez łba
***
mówią że zachowuje się jak gówniarz
nie chce jeść tabletek i często sika
mówią że leje na wieś przez to nie rośnie jak powinno
uśmierca bloki pozbawione miasta które ktoś wzniósł
żeby funkcjonowały dawały schron
za progiem nie podajemy numerów recept
ani żadnych innych liczb
Bez tytułu, czyli laudacja dla Bartosza Dłubały
Tych wierszy nie da się przywiązać do drzewa, żeby przestały. Jednocześnie szczekają i się łaszą. Wartko płyną – działają, aż łupie w krzyżu. Naszym, ludzkim. „Ludzkim”, ponieważ Dłubała nie igra z metafizyką bardziej, niż wymaga tego konkretna sytuacja liryczna, potrafi wydłubać (tak, papiery na bycie poetą zawierają również znaczące nazwiska!) dotkliwe szczegóły: przemieszczone kości, ziemniaki, robaki i inne słupy wysokiego napięcia. „Naszym”, ponieważ stopień oswojenia tego poetyckiego świata jest na tyle wysoki, że sprytnie i kunsztownie budowany tu dystans przy kolejnych lekturach skraca się do minimum.
Oto czytelnik, mniej lub bardziej wyrobiony, dostaje się do wiersza i może niekoniecznie chce w nim zamieszkać, ale sama wizyta go ubogaca. Nie tylko dlatego, że może się nakraść, nasycić pejzażami pozornych sielanek, przezornie przełamywanych w puentach (zaprawdę – zatrważająca to konsekwencja!). Nie dlatego, że wynosi więcej niż parchy na języku – choć i ten rodzaj bólu nie jest mu obcy, skoro Dłubała nie stroni od stricte humanistycznych doświadczeń: wiersze się niczym gmachy. Z trwałych, choć naturalnych składników. „Na czuja”, a czujnie: nie jak polski Janusz-deweloper, który stawia bloki pozbawione miasta; bardziej jak gospodarz, świadomy, że stawia chatę na lata, na przekór cywilizacyjnym kataklizmom. I wspomniane już puenty nie stanowią kominów ani anten – to prędzej ujścia wewnętrznych instalacji, na wzór zimnych krwiobiegów. Raczej spoza poetyki szamba i perfumerii. Po udarze, zawale, ostatnim tchnieniu. Ale wciąż przed ostateczną interpretacją.
Te wiersze nie mają płci, rasy i tożsamości narodowej, nie uprawiają polityki ani seksu, są zorientowane (i zdezorientowane) na rejestrowanie złożoności świata, który przecież, tu i teraz, czyli w jedynej dostępnej ponadczasowości, sprowadza się do kilku obrazów i związków frazeologicznych. Obciążonych chorobą i potencjalną śmiercią. Hojnie obdarzonych lekkością, a przecież nie lekceważonych, przez bezpretensjonalną formę: wyjściową, w jakiś sposób fundamentalną. Postawione niczym schrony, a raczej – liryczniej – schronienia na czas niepokoju (a przecież pokazane równocześnie od kuchni, aż nie mogę się powstrzymać przed deliberacją dygresji). Metafora domu powraca i zatacza kręgi, obiega poszczególne frazy niczym słońce ziemię. Nie potrafię się od niej oderwać, paradoksalnie jednocześnie doceniając przejściowość tych wierszy. Wszystko minie i nie będzie mi żal, chciałoby się zanucić prostą piosenkę i przejść do porządku dziennego niczym chłopiec, którego nosi w sobie podmiot tych utworów, na przekór jego nieumiarkowaniu w oddawaniu się potrzebom fizjologicznym.
Zresztą fizjologia zamiast metafizyki to zdrowsze podejście do przemijania i transcendencji tutaj, na ziemi, żyznej i regularnie podlewanej przez niespokojne deszcze. Ludzki ślad po krzyżyku na drogę. A braki tytułów? Niebo gwiaździste pozbawione siły wyższej – biorę każdą ilość!
Rafał Gawin