Wydawnictwo Wielka Izera

Wydawnictwo Wielka Izera Historyczne regionalia i reprinty inspirowane Sudetami i Śląskiem.

E.F. Bucquoi o Warcie Bolesławieckiej, 1785: "Piaskowiec w tej okolicy zalega sześć łokci pod ziemią, ma siedem do ośmiu...
07/07/2025

E.F. Bucquoi o Warcie Bolesławieckiej, 1785:

"Piaskowiec w tej okolicy zalega sześć łokci pod ziemią, ma siedem do ośmiu sążni miąższości i występuje w potężnych ławicach; jest biały, drobnoziarnisty i spoisty. (…) W łomach tych pracuje codziennie trzydziestu kilku ludzi, dostają sześć srebrnych groszy dniówki, proch i narzędzia. Klechda tu też zostawiła majstersztyk swej władzy nad czasem i opiniami. Jest to koryto na wodę, czternaście wrocławskich łokci długie i cztery i pół łokcia szerokie, z kroksztynem. Jedną stroną stoi jeszcze na macierzystej skale, jest całe z jednego wykute kamienia, a jego majster, z dwudziestoma czterema kamiennymi wiadrami i wielkim basenem na obecnym dziedzińcu zamkowym, to nikt inny jak przez starożytnych tak ukochany, a w naszych czasach tak wyszydzany Szatan. Ponoć wykonał to dzieło w jedną noc na zamówienie jednego ze swych ludzkich przyjaciół. Nikt nie zna prawdziwej historii tego osobliwego koryta. Prawdopodobnie datuje się na czasy sprzed niepokojów wojny trzydziestoletniej. Ta uniemożliwiła jego dokończenie i utwierdziła legendę..."

"(...) Zostawiłem kolonię     w Godnowie po lewej, radując się istnieniem tego spokojnego, pracowitego i dla każdego pań...
06/07/2025

"(...) Zostawiłem kolonię w Godnowie po lewej, radując się istnieniem tego spokojnego, pracowitego i dla każdego państwu użytecznego ludku, po czym dotarłem do Warty, gdzie czekał na mnie mój sympatyczny towarzysz. Niewielki strumień oddziela tu powiat bolesławiecki od lwóweckiego. Wieś wzięła ponoć nazwę od znajdującego się tu niegdyś szynku. Teren między Olszanicą i Bolesławcem porośnięty był gęstym lasem, w którym podróżnych często napadali . Tu stała gospoda jako miejsce zbiórki, by grupą dla większego bezpieczeństwa przeprawić się przez las do Bolesławca. W jednym z domów znajdują się tu jeszcze stare zawalone piwnice tej dawnej warty, a w niemal nieprzebytym bagnie ruiny starego zamku. Starzy mieszkańcy opowiadają jeszcze o moście zwodzonym; była to zatem dawna rycerska, jakich w owych barbarzyńskich czasach tak wiele budowano na Śląsku. Chciano tu też kiedyś wykopać , ale jak to zwykle bywa, nic nie znaleziono. Nazywa się Sternschloss [również Sternburg, Sternmauer, Gwiezdno], ale jako że był prawdopodobnie siedzibą rycerzy-rabusiów, to mógł pewnie nazywać się Störenschloss, co przy wcale nie niespotykanej u ludu skrótowej wymowie tego słowa mogło dać obecne miano. Całą tę okolicę za czasów najazdu tatarskiego miał posiadać pewien Lorenz v. Stiebitz; mieszkał w warowni i z czterystoma skutecznie poszukiwał piasku i . Stąd stare i ze wschodu na zachód. Stąd głębokie wybierzyska ku północy nazywa się wciąż Cechą. Stąd w przylegających do Warty Niebyłczycach tak zwany Złoty Młyn, na miejscu którego miała stać kiedyś złota..."

E.F. Bucquoi, "Reise nach dem Zakelfall im Jahr 1785 : Fortsetzung meiner Briefe über einen Theil des schlesischen Gebirges als Beilage zur neuen Bunzl. Monatschrift", Bunzlau 1785

1685:"(…) Wreszcie w piękny letni czas odbyłem z książęcym radcą Knichenem i burmistrzem Legnicy, panem Tobiasem Frankem...
06/07/2025

1685:

"(…) Wreszcie w piękny letni czas odbyłem z książęcym radcą Knichenem i burmistrzem Legnicy, panem Tobiasem Frankem, wycieczkę do Ciepłowodów, osiem mil od Legnicy. W Złotoryi, gdzie nocowaliśmy po drodze, burmistrz i rada przyjęli nas nader wystawnie. Tak jak ludzie w prowincjonalnych miasteczkach często więcej urządzają sobie zabaw niż w wielkich miastach, tak i ci kazali swym miejskim muzykantom, trąbkom, bębnom i innym instrumentom grać przez całą ucztę. Po zmroku burmistrz Franke, który miał nieźle w czubie, usiadł pod gołym niebem na rynku z gospodarzami i pili dalej przy akompaniamencie trąbek. Ja z panem radcą Knichenem zostaliśmy na górze przy oknie sali, obserwując tę eksplozję radości. Tymczasem nadszedł ubogi podpity mieszczanin i zapytał panów, czy to taka moda, żeby w blasku księżyca tak się tu weselić i robić takie przedstawienie. Obecni na miejscu pracownicy magistratu kazali biednemu partaczowi iść do domu, a rano za swą bezczelność został aresztowany i skazany na pięć talarów kary. Ja ze swej strony zalecałbym zastosować tę surową procedurę wobec panów burmistrzów, bo ktoś inny trzeźwiejszy mógłby pewnie zapytać, czy to taka moda, żeby władze miasta na koszt społeczeństwa balowały przez całą noc pod gołym niebem i złym przykładem denerwowały podległych im mieszczan?

Nazajutrz wieczorem dotarliśmy do Jeleniej Góry, które to miasto – bardzo dobrze rozplanowane, ozdobione pięknymi kamienicami, kościołami, wieżami i bramami, chronione również przez mury i fosy – leży w księstwie jaworskim. Mieszkańcy to przeważnie zamożni ludzie, prowadzący ożywiony handel płótnem z Lipskiem i Holandią. Również cała okolica jest bogata i jest w tutejszym okręgu wiele pięknych dworów szlacheckich i dużych wsi, liczących nieraz po dwustu kmieciów. Co się tyczy zdroju, to źródło znajduje się nie w samej Jeleniej Górze, lecz milę dalej w głąb gór, pośrodku miasteczka zwanego „Zdrojem”. Ze względu na przybywających tu kuracjuszy i zamiejscowych panów są w tej miejscowości ozdobne domy, wyposażone we wszelkie możliwe udogodnienia. Również my wynajęliśmy taki, z pięknym widokiem na miasteczko i góry, płacąc za to talara dziennie. Pan superintendent Pauli przebywał tu właśnie na kuracji, toteż skorzystaliśmy z jego stołu.

Główne źródło przykryto pięknym wysokim budynkiem w kształcie grubej spiczastej wieży. W środku otoczone jest barierkami i przylega do niego pokoik, w którym kąpielowicze się przebierają. Woda napuszczana jest cztery razy dziennie, dwa razy rano i dwa po południu, przy czym na dźwięk dzwonu wchodzą na pierwszy raz zawsze mężczyźni, a na drugi kobiety. Za pierwszą kąpiel trzeba zapłacić dukata, a potem płaci się dukata tygodniowo, bez względu na to, czy jest się w pojedynkę czy z rodziną. Pieniądze te stanowią dochód pana zdroju, hrabiego Schaffgotscha. Bardzo zdziwiła mnie temperatura wody – ledwie można utrzymać rękę. Po spuszczeniu wody kąpielowicze siadają nieraz na dnie i pozwalają, by na nowo napuszczana woda stopniowo uniosła ich do góry, co wygląda bardzo interesująco, o innej rozrywce nie wspominając. Źródło pomaga ponoć bardzo na choroby kobiece, ale też na kamienie i podagrę, jak również na kulawość kończyn.

W miasteczku jest piękna prepozytura z kościołem, w niej prepozyt z sześcioma zakonnikami-premonstrantami. Ci zaprosili nas do swego ślicznego ogrodu klasztornego, częstując wszelakimi pysznymi owocami i czeskimi winami. Byli to weseli braciszkowie, a przy tym weseli idioci, troszczący się bardziej o własny brzuch niż o studiowanie Pisma. Obgadaliśmy ich solidnie z panem Paulim, do czego swoje trzy grosze wtrąciły też nasze panie i świetnie się z chłopcami bawiliśmy, co sprawiło im ogromną radość i satysfakcję..."

Friedrich Lucä (1644-1708), w: Dr Friedrich Lucä, "Der Chronist Friedrich Lucä. Ein Zeit- und Sittenbild aus der zweiten Hälfte des siebenzehnten Jahrhunderts", Frankfurt am Main 1854

02/07/2025

Dziś na zakończenie dnia, wspaniałe spotkanie z Marcinem Wawrzyńczakiem - założycielem Wydawnictwa Wielka Izera.

Macin, to także Marcin Flams w mojej powieści OBSERWATORIUM :-)

Zdecydowanie za mało się spotykamy. Wymieniliśmy się książkami, które i Wam polecam :-)

"Bezchmurne niebo i świeże jesienne powietrze budzą chęć wędrówki. Sezon pracy już za nami – nasi goście, którzy tu z po...
01/07/2025

"Bezchmurne niebo i świeże jesienne powietrze budzą chęć wędrówki. Sezon pracy już za nami – nasi goście, którzy tu z powodzeniem szukali zdrowia albo wypoczynku, w większości wyjechali do domu, toteż i ja nie muszę się tej chęci szczególnie opierać. Jako cel obieram okolicę Bukovca, tego godnego uwagi tworu górskiego przy spływie Izery i Jizerki. Wkrótce znajduję chętnych do dołączenia. Bo chociaż samotna wędrówka oferuje niejedną przyjemność, to jednak lepiej się wybrać samotrzeć, by czas umilać sobie rozmową, ewentualnie partyjką skata przy piwie lub kawie. Tym razem idą ze mną dwaj „radcy”, zacni towarzysze wypraw, tytułowani w ten sposób wcale nie na znak zaczynającej się starości, bo obaj skrywają w piersi serce, które wciąż bije z młodzieńczą świeżością i entuzjazmem dla piękna naszych gór. Wychodzimy przyjemnie o poranku Drogą Izerską i po krótkim odpoczynku w gospodzie Waldschlösschen przekraczamy wypłaszczenie grzbietowe. Z Jarzębczej Polany kierujemy wzrok ku Karkonoszom. Charakterystyczna sylwetka nowego schroniska nad Śnieżnymi Kotłami śle pozdrowienie i w naszą stronę jako niewątpliwy punkt orientacyjny. Stromy upad Wielkiego Szyszaka, spiczasty Łabski Szczyt, dalej też Kotel i jego sąsiedztwo – wszystko odcina się w przejrzystym powietrzu niezwykle wyraźnie od tła. Wkrótce las na powrót przesłania ten odległy widok, tylko raz na zachodzie pokazuje się masywna Jizera ze swym podwójnym skalnym zwieńczeniem, elementem tak często występującym w Górach Izerskich. Jeszcze niewiele kroków i oto leży przed nami wysoka dolina Izery. Szare dachy chatek rozsianych po trawiastym wypłaszczeniu lśnią w słońcu. Soczysta błękitozieleń kosodrzewiny komponuje się efektownie z tłem łąki; niżej, na południowym zachodzie doliny, białe hałdy żwiru znaczą bieg Izery, z której drugiego brzegu wyrasta stromo zalesione zbocze Średniego Grzbietu. Wciąż jeszcze, ilekroć sprowadzą mnie tu obowiązki lub wolna wola, oczarowuje mnie ten obraz spokoju i wyciszenia, z dala od zgiełku świata; oczywiście sielankowy nastrój nieraz psuła nadciągająca od strony Jizery śnieżna zadymka. Dziś jednak mogliśmy napawać się widokiem bez przeszkód.

W najniższym punkcie doliny, gdzie spływający z Wysokiej Kopy Jagnięcy Potok uchodzi do Izery, na krótki odpoczynek wabi Izerski Młyn, skromna gospoda na skraju porośniętych kosodrzewiną torfowisk. Mieliśmy nadzieję na pstrągi na śniadanie, ale musimy obejść się smakiem, bo pstrągów nie ma, a o parze dorodnych sztuk, którą widzieliśmy śmigającą w Jagnięcym Potoku, sądzi się, że są tak sprytne, iż nie da się ich złapać ni wędką, ni siecią.

Stopniowo droga zbliża się na powrót do lasu, do drogi podchodzi torfowisko, a zarośla kosodrzewiny, tu i ówdzie przetykane karłowatymi brzozami i jałowcem flankują trakt. Sinawe listowie borówki przydaje jasnej zieleni jagodzin osobliwego odcienia. Przekraczamy teraz przeciętą wstęgą Kobyły trawiastą polanę osady o tej samej nazwie, a potem spowija nas mrok wysokiego świerkowego lasu, podczas gdy po prawej rzeka odbija od drogi.

Dla mieszkańców leżącej za nami doliny walka o byt nie jest wcale łatwa – wszystko, co potrzebne, w tym podstawowe artykuły żywnościowe, muszą godzinami nieść ze Świeradowa albo najbliższych czeskich miejscowości, bo tu na górze nie dojrzewa ni zboże, ni ziemniak. Pewnej szorstkości w obejściu nie powinno się im mieć za złe, w gruncie rzeczy są to przecież poczciwi ludzie. Również w lesie wokół nas widzimy ślady ciężkiej walki: tu kikut, obok młody pień; tam groteskowy twór drzewny, w ten sposób powstały, że śnieg złamał młode drzewo, to jednak rosło dalej, by teraz za sprawą wygiętego kształtu tworzyć widowisko. Tak ukazują się rozmaite naturalne dziwadła, podobne wieloramiennym lichtarzom, harfie i innym rzeczom. Wokół panuje uroczysta cisza, przerywana tylko przez to cichszy, to głośniejszy szum wody i wiatru. Mniej więcej w połowie drogi między Kobylą Łąką i Orlem rzeka skręca na południe, opływając skalne urwisko. My wszakże po półgodzinnym marszu widzimy przed sobą wielki dach szklanej huty wyłaniający się na leśnej polanie i radziśmy, że możemy zatrzymać się na dłuższą przerwę i posiłek w gospodzie Schneidera. Przy wyśmienitych pstrągach i kielichu mozelskiego wina tak dobrego, że jesteśmy zaskoczeni, wnet wraca nam chęć do życia i zaspokoiwszy głód możemy na powrót oddać się rozmyślaniu o innych rzeczach.

Orle doskonale obrazuje przemiany, jakim z biegiem czasu podlegały stosunki gospodarcze. Przed około pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu laty [faktycznie w 1754], by z pożytkiem wykorzystać bogate zasoby drewna okolicznych lasów, zbudowano tu hutę szkła, a w jej sąsiedztwie na samotnej polanie powstały domy mieszkalne dla urzędników i robotników, gospoda i szkoła. Przed dwudziestu kilku laty jako chłopiec widziałem hutę działającą, pełną życia. Dzisiaj, gdy liczne drogi ułatwiają wywóz drewna, a jego ceny wzrosły, produkcja już się nie opłaca i oto stoi ona – obraz upadku. Tam sympatyczny domek świadczy jeszcze o gościnności „starego Züllicha”, dawnego faktora huty. Dzisiaj oczywiście mieszka tu tylko niewielu robotników leśnych, a szkołę zamknięto. Tylko gospoda jest latem dość licznie odwiedzana przez wędrowców, okazjonalnie zatrzymują się tu również letnicy. Na miejscu zastaliśmy dość odpicowane towarzystwo z Czech, toczące rozmowę po czesku, nie brzmiącą zbyt dźwięcznie w naszych niemieckich uszach. Obecność wiejskiego listonosza ze Szklarskiej Poręby przypomina nam, by zgodnie z panującą modą napisać pocztówki do bliskich. Te oferowane – jak zwykle tu na wsi – były jednak nader lichej jakości. Potem na powrót chwytamy plecak i laskę. Po kilku krokach przez łąkę ślemy miejscu ze skraju lasu pożegnalne spojrzenie. Po nienagannej żwirowej ścieżce, którą zawdzięczamy hojności głównego zarządu Riesen-Gebirgs-Verein, wyruszamy ku naszemu celowi. Wkrótce po lewej wyrasta potężna skała Granicznik. U jej podnóża napawamy się pięknym widokiem na głęboką gardziel Izery; na wprost nas Jizerka spieszy, by się z nią po siostrzeńsku połączyć, a u jej boku wznosi się piramida Bukovca. Kto stałby tu przed tysiącami lat, gdy jego rozżarzone bazaltowe lawy przebijały granitową skorupę ziemi! Teraz wszak drży światło popołudniowego słońca w błękitnawym oparze, który płynie nad lasami. Z daleka prześwituje smukła wieża na Stepance. Niestety w nieodległym czasie całe to piękno stanie się niewidoczne, bo przysłoni je odrastający las. Być może wtedy nasza prośba o to, by na skały można było wchodzić (co nie powinno nastręczać szczególnych trudności), znajdzie przychylne ucho w zarządzie lasów i u surowych panów w stolicy powiatu.

Teraz siwy staruszek Granicznik musiał jeszcze na chwilę znieruchomieć do zdjęcia, a potem zaczynamy schodzić ku Izerze. Niewiele minut później stoimy na wspartym na kamiennych przyczółkach moście, przerzuconym na szeroką tu na jakie dwadzieścia pięć metrów rzeką. Brązowawe fale to przeciskają się między głazami, pieniąc się i hucząc, to w lekkim wirze ledwie marszczą taflę niemal bezdennej, obrzeżonej rumoszem niecki. Po kilku krokach jesteśmy na brzegu Jizerki, która z gorliwością młodszej siostry spieszy ku starszej. Wspaniały jest widok na obie rzeki z cypla, który u ich zbiegu sięga daleko w koryto. Rozstać się z tym miejscem, główną atrakcją naszej wycieczki, będzie trudno, ale czas nagli.

Po chwiejnej, dość prymitywnie skleconej kładce przechodzimy na drugi brzeg Jizerki, gdzie obecność bazaltowego rumoszu podpowiada nam, że znajdujemy się na terenie wulkanicznym; również w samej rzece licznie zalegają sześcioboczne bloki. Biało-czerwony szlak prowadzi stromo pod górę, początkowo przez świerkowy las; na polance jaśnieją modre dzwonki kwitnącej obficie goryczki, która ma tu swe jedyne stanowisko w Górach Izerskich. Zrywamy kilka tych bylin na pamiątkę i pielgrzymujemy przez śliczny bukowy las, który tymczasem zastąpił świerkowy mrok. W gospodzie „Pod Bukovcem”, położonej na zachodnim zboczu góry, robimy krótki postój, po tym, jak nasze spojrzenie przyciągnął spory łom bazaltu po stronie południowej.

Mijamy dom łowczego, ze szczytem ozdobionym porożami, i zaczynamy schodzić z powrotem ku Jizerce. Wyżej, jakiś kwadrans marszu stąd w górę rzeki, wznoszą się kominy i zabudowania fabryki szkła Wilhelmshöhe w osadzie Jizerka, której jednakowoż tym razem nie mogliśmy odwiedzić. Zaraz na drugim brzegu napotykamy ścieżkę wyprowadzającą w jar Jizerki pomiędzy Bukovcem i Średnim Grzbietem. Po pół godzinie w miarę stromego podejścia dociera się nią na grzbiet tegoż, skąd okazjonalnie ma się ładne widoki między drzewami na Stepankę, Kotel i Wysoki Kamień. Mijamy samotną Hoyerową Baudę z jej malowniczymi skałkami i wkrótce stajemy na brzegu Izery, a przed nami, niby pogrążona w snach na jawie, rozpościera się w zmierzchającym świetle wieczora wysoka dolina.

Znowu na tle szkarłatnego nieba zarysowuje się ostry kontur szczytu Jizery, nad nim błyszczy gwiazda wieczorna. Jest już całkiem ciemno, gdy ze skraju lasu widzimy pod sobą gościnne światła Świeradowa i wkrótce i my, wspominając uroki wędrówki, możemy udać się na spoczynek..."

Josef Siebelt, "Z Izery do Jizerki" [Von der grossen zur kleinen Iser], "Der Wanderer im Riesengebirge", nr 1/1899

Sami byśmy, ale do Sosnówki będzie ze dwie mile, może ktoś bliżej poczuje wenę.🕺🕺🕺
30/06/2025

Sami byśmy, ale do Sosnówki będzie ze dwie mile, może ktoś bliżej poczuje wenę.

🕺🕺🕺

Nowiny, nowiny...
30/06/2025

Nowiny, nowiny...

"W Kwieciszowicach dzieci karczmarza Tietzego, który zamieszkuje w kolonii Kamienne [Steinhäuser], znalazły niedawno w g...
30/06/2025

"W Kwieciszowicach dzieci karczmarza Tietzego, który zamieszkuje w kolonii Kamienne [Steinhäuser], znalazły niedawno w gołębniku trzy sakiewki ze starymi monetami, głównie talarami, ośmiogroszówkami i groszami. Dobrze zachowane monety warte są około 900 marek. Talary wybito w 1763 roku. Zawiniątko zostało zapewne schowane podczas wojny wyzwoleńczej 1813 roku i z jakiegoś powodu popadło w zapomnienie."

„Wambrunner Nachrichten”, 13 sierpnia 1884

"Rozmaite skarby przynosi do domu ze swych wypraw uważny zbieracz, który przebiegł górskie szczyty i doliny. Każdego rok...
28/06/2025

"Rozmaite skarby przynosi do domu ze swych wypraw uważny zbieracz, który przebiegł górskie szczyty i doliny. Każdego roku niewyczerpane bogactwo górskiego świata przyciąga istną rzeszę entomologów, botaników i mineralogów. Do tych poszukiwaczy skarbów zaliczają się też rysownicy i malarze. Wszyscy oni, by tak rzec, zbijają koszty górskiej ekspedycji dwu- i trzykrotnie. Zażywając przyjemności wędrowania w wysokich górach, orzeźwiają ducha i ciało, poprzez bezpośredni ogląd i obserwację studiują przyrodę, napełniają teczki i skrzynki chrabąszczami, motylami, kwiatami, porostami, kamieniami i szkicują kolorowym ołówkiem jedyne w swoim rodzaju rysunki. Wszyscy oni w pewnym stopniu znają poczucie szczęścia, które ogarnia poszukiwacza złota, gdy po długiej, niebezpiecznej podróży, po wielu wyrzeczeniach, po ciężkiej pracy dostrzega w wyrytej przez siebie jamie błysk złotych ziaren, od tak dawna stanowiących przedmiot jego nadziei i wysiłków – albo którego po wielkich ofiarach i trudach doświadczył Schliemann, gdy w Ilionie w grobie sprzed trzech tysięcy lat zalśnił przed nim skarb Priama.

Rzadsi są ci kolekcjonerzy, którzy wychodzą w teren, by szukać ciekawych postaci i charakterów pośród ludzi.

Pomimo wpływu wywieranego przez stale rosnący ruch turystyczny, stopniowo przytępiającego i zamazującego wyraziste cechy charakterystyczne poszczególnych grup etnicznych, pomimo wysiłku, jaki szkoła, kościół, służba wojskowa, władze i prasa wkładają w tworzenie „normalnych ludzi”, również antropologowi i psychologowi wolno mieć nadzieję, że tu i ówdzie w naszych górach odkryje jeszcze i będzie mógł obserwować rzadki okaz Homo sapiens.

Wprawdzie te okazy ludzkie zwykle nie są w swej kategorii obiektem tak wdzięcznym jak pierwiosnek wśród kwiatów czy ametyst pośród kamieni, jednak ich oryginalność sprawia, że warto się im przyjrzeć.

Jedną z takich osobliwości jest jaskiniowiec u podnóża Śnieżki, znany wszystkim odwiedzającym tę górę Flurhans, właściwie Florhans, co jest złożeniem od imion Florian i Johannes; górale bowiem określają się nie nazwiskiem, lecz stawiając przed własnym imieniem imię ojca lub matki, dlatego też nasz jaskiniowiec znany jest nie jako Johannes Bönsch, lecz jako Johann, syn Floriana, czyli Flurhans.

Temu, kto wspina się z Riesenbaude do schroniska na Śnieżce, osiągnie pierwszy ostry skręt w lewo i ma przed sobą budzący przestrach, po siedmiokroć stromy zygzak stożka, ukazuje się po prawej, otoczony przez surowe granitowe bloki, prymitywny kwadratowy domek zbudowany z odłamków skalnych, wysoki ledwie na siedem stóp. Przykrywa go dach z desek i kory, obciążony kamieniami. Z wyprowadzonej przez mur żelaznej rury kominowej wydobywa się wątły siwy dymek. Do budowy nie użyto żadnej zaprawy, dziury i szpary między luźno poukładanymi kamieniami utkane są trawą i mchem, by wichrom, które tu szaleją, śnieżycom i ulewom uniemożliwić dostęp przynajmniej do wnętrza jaskini, bo inaczej tego miejsca nazwać nie sposób.

Tu mieszka Flurhans, najwyżej zamieszkały handlarz i kataryniarz po tej stronie Alp. Tu mieszka przez cały sezon od czterdziestu ośmiu lat. Tylko zima zmusza go do zejścia do rodzinnej Velkiej Upy. Skoro jednak tylko majowe słońce zacznie rozpuszczać śnieżne masy w Obřim Dole i na Równi pod Śnieżką, a ufny płochacz, ze skały na skałę skacząc, na nowo na szczycie zaniesie swe trele, zajmuje rok w rok Flurhans swój od obciążeń i długów wolny kasztel, w żadnej nieoznaczon katastralnej księdze, by przecież nie przegapić pierwszych turystów, których wiosna na Śnieżkę wygania..."

Theodor Donat, "Jaskiniowiec w Karkonoszach", "Der Wanderer im Riesengebirge", nr 41/1885

25/06/2025
Pan E.F. Bucquoi zwiedza Jelenią Górę, sierpień 1783:"Obudziłem się rześki i pogodny, ubrałem, spożyłem śniadanie i wysz...
22/06/2025

Pan E.F. Bucquoi zwiedza Jelenią Górę, sierpień 1783:

"Obudziłem się rześki i pogodny, ubrałem, spożyłem śniadanie i wyszedłem na przechadzkę po mieście. Pierwszym, co zobaczyłem, był udany architektonicznie ratusz z piękną, krytą blachą wieżą, na czubku której spoczywa pruski orzeł. Jest on przymocowany, wprawdzie z wysuniętym skrzydłem, ale – inaczej niż w Bolesławcu – nie służy za wiatrowskaz. Tę przewagę musi zatem Jelenia Góra oddać Pańskiemu Bolesławcowi. Nad głównymi drzwiami od frontu znajduje się niewielka galeryjka, a wystające kamienne wsporniki po drugiej stronie wskazują, że być może i tu dla symetrii planowano takową umiejscowić. Stojące obok ławy chlebowe i mięsne są całkiem pospolitego rodzaju, tym osobliwsza wydała mi się zatem pamiątka pewnej dawnej kary mieszczańskiej, która jednak wedle założeń Beccarii mogła zupełnie nie mieć sensu. Tak jak w Halle, Belgern i innych miastach widziałem posąg Rolanda, tak tu stał tak zwany błazeński domek. Jest to urządzenie przypominające dużą klatkę na ptaki, w której zamyka się delikwenta i zdaje go na łaskę i niełaskę pospólstwa. Klatka jest drewniana (w Zielonej Górze ma być ponoć jeszcze z siatką drucianą), obraca się i za pomocą tego właśnie obracania motłoch wyżywał się na nieszczęśniku, którego sąd skazał na tę komiczną karę. Pewien wiekowy mieszczanin jeleniogórski opowiadał mi, że urządzenie to obracano nieraz tak energicznie i prędko, iż znajdujący się w środku tracili przytomność od zawrotów głowy i że tego rodzaju kara wcale nie tak dawno wyszła z użycia. Jaki napis dodałby wydawca chronologów, gdyby mu wysłać rysunek i opis takiego „błazeńskiego domku”? Wolałbym wszakże, żeby go tu nie było, bo nie daje korzystnego pojęcia o wymiarze sprawiedliwości naszych przodków.

Był właśnie dzień targowy i nie tylko sam rynek, ale i sąsiednie uliczki pełne były zieleniny, drewna (sprzedawanego tu na odliczone polana – jak w Hieres na odważone funty i cetnary – albo w wiązkach lub skrzynkach), zboża, ryb i innych wiktuałów. Nie wiem, gdzie pan Biester (patrz „Berliner Monatsschrift”) chce widzieć brak warzyw, które musiały być sprowadzane z Legnicy. Dostępne były przewyborne płody ogrodnicze, tylko dwa wozy z Legnicy, cała reszta z rozległych znakomitych ogrodów wokół samego miasta i z okolicy pobliskiego Lwówka. Ceny były niewiele wyższe niż u nas, częściowo nawet niższe, a nadmiar towarów okazał się jeszcze wyraźniej po południu, gdy duże zapasy musiały być z powrotem wywożone. Sam rynek nie jest też wielki, dużo mniejszy od Pańskiego w Bolesławcu, a jednak pan Biester chce go znajdować dużym. Architektura domów jest oczywiście w większości staromodna – przy rynku mają one podobne antyczne arkady, jakie widział Pan po jednej stronie Dolnego Rynku w Görlitz – a jednak wystarczająco wiele jest pięknych i okazałych, by miasto doceniać również za sam jego wygląd. Jest tu zaiste bardzo wiele domów, które mogłyby stać przy Katharinenstrasse w Lipsku, nie odstając szczególnie od reszty. Często do domu, który od strony ulicy ma wąską, niepokaźną fasadę, przylega wspaniała oficyna; znalazłem kilka takich na Wojanowskiej, Żydowskiej i Grodzkiej. Osobliwość, która musi mieć powód w przeznaczeniu parceli, na której można się było zbudować. Wedle zwyczaju rozmaitych miast, kiedy zegar wybił godzinę, trębacz odgrywa z galeryjki wieży ratuszowej hejnał, wprawdzie najzwyczajniejszy, który słyszałem już w wielu miastach i którego prostą melodię tu i ówdzie, na przykład w Żarach, zdążono już sparodiować. Przeszedłem długą i niebrzydko zabudowaną Wojanowską, przez bramę tejże nazwy, zostawiając tu po prawej należącą do katolików kaplicę św. Anny, uznałem uliczkę prowadzącą za bramą do kościoła ewangelickiego za piękną i pozwoliłem sobie na swobodę (jeżeli pragnieniu poznawania ludzi powinienem nadawać tę ozdobną nazwę) odwiedzenia pana inspektora Kahla..."

"Beschreibung meiner Reise durch einen Theil des schlesischen Gebirges, in etlichen Briefen an den Herrn Insp. Woltersdorff : eine Beilage zur Bunzlauischen Monathschrift"

Pan E.F. Bucquoi jedzie z Przecznicy przez Starą Kamienicę i Rybnicę do Jeleniej Góry, rok 1783:"Podczas przejazdu przez...
21/06/2025

Pan E.F. Bucquoi jedzie z Przecznicy przez Starą Kamienicę i Rybnicę do Jeleniej Góry, rok 1783:

"Podczas przejazdu przez Łysą Górę wóz nasz doznał niewielkich uszkodzeń i w Proszowej, tak jak wszystkie uprzednio wymienione wioski należącej do starego hrabiowskiego rodu von Schaffgotsch, musieliśmy zatrzymać się na kilka chwil. Wieś leży u podnóża Łysej Góry, posiada elegancki, choć jeszcze drewniany kościół ewangelicki, a mieszkańcy żyją częściowo z uprawy roli, a częściowo z drwalstwa w przepastnych górskich lasach. Tam, gdzie w lesie brakuje dróg, oczekują na śnieg i ściągają drewno tak jak w Alpach, Szwarcwaldzie i tak dalej.

Zaspokoiwszy pragnienie powszechnym tu białym piwem, które jednak pewnie nie dorównuje słynnemu Benickensteinerowi z Gór Smolnych, pospieszyliśmy dalej przez Kwieciszowice, karczmy Kamienne i Sosnka do Kamienicy. Aż potąd droga pozostała jeszcze kamienista. Wszędzie widzieliśmy świadectwa ludzkiej pracowitości. Każdy spływający ze wzgórka strumyczek był ujęty w rynnę i poprowadzony do drewnianego koryta, wygodnego i użytecznego jako poidło dla bydła, jak też oferującego zdrowe odświeżenie każdemu spragnionemu. Przyszły mi do głowy przydrożne źródełka w Indiach – i również takie drobnostki wydają mi się wielkie.

Wkrótce będziemy w Jeleniej Górze i opiszę to, co tam i tu znalazłem godnego uwagi, wiem bowiem, że takie wiadomości nigdy Pana nie nudzą.

Duża i piękna wieś Kamienica stanowi prawie punkt środkowy tej długiej na kilka mil doliny i byłaby ona niemal przylegała do rozległej kotliny, w której położona jest sama Jelenia Góra, gdyby nie była od niej oddzielona rzędem ukośnie biegnących niewysokich wzniesień, a zatem nie tworzyła odrębnej całości. Z drogi widzieliśmy stale po prawej główny grzbiet gór, przewspaniały był też widok na pasmo, które właśnie opuściliśmy. Tylko złe kamienie, na których wóz podskakiwał i trząsł się, zakłócały wrażenie ogólne. Gospodarka zaczęła się tu już zmieniać, górskie lasy oddaliły się, albowiem cały łańcuch przebiega bardziej na południe. Robota w drewnie nie jest tu więc źródłem dochodu dla mieszkańców, inaczej niż w Świeradowie, Gierczynie i tak dalej. Rolnictwo jest bogatsze, a wyrównane dno doliny tworzy o wiele przejrzystszą niwę od wąskich parowów i jarów górskich poletek bliżej Saksonii. Rosły tu wszystkie rodzaje zboża i to w jakości i ilości imponującej; również lnu tak wybujałego jak tutaj nie obserwowaliśmy od kilku lat w lniarskich zagłębiach wokół Złotoryi, Mikołajowic i w głogowskiem. Lecz i wysokie góry są w istocie bardzo urodzajne. Tam, gdzie warstwa gleby nad skałą jest gruba ledwie na sztych, rośnie przecież obficie soczysta trawa, zboże, plenią się byliny. Haller nigdzie w najwyższych Alpach nie napotkał piasku, podobnie Charpentier w saskich Górach Kruszcowych. W różnych kierunkach biegły piękne aleje, a ogród przy hrabiowskim pałacu zdawał się gustownie i sporym nakładem urządzony. We wsi jest również kościół ewangelicki.

Wreszcie minęliśmy wzniesienie za wsią i wkrótce dotarliśmy do Rybnicy. Nie muszę chyba dodawać, że jest to piękna, duża i ludna wieś, leży bowiem w górach. Jeszcze zanim się do niej wjedzie od tej strony, mija się stary zamek. Lud zowie go Wszefutro [Läusepelz], nie potrafiłem jednak ustalić, skąd właściwie wzięło się to osobliwe określenie, a niezgrabnej legendy nie chcę przytaczać. W wiosce tej głównym zajęciem mieszkańców jest tkactwo. Wytwarzają głównie woale i to właśnie tego rodzaju, do którego w codziennym życiu stosuje się ta charakterystyczna nazwa. Są w paski, w kwiaty i gładkie, a traktuje się je – jak widziałem w innej wiosce – inaczej niż zwykłe płótno. Podstawy pod cały ten wielki handel – bielizną, woalami i tak dalej – położyć miał pewien czeladnik tkacki z Holandii, który znał się na tkaniu, bieleniu i wykańczaniu. Nie jest to nieprawdopodobne. Początek kwitnącym fabrykom zegarów w całym Hrabstwie Neuburg i okolicy dał przecież pewien handlarz końmi, który sprowadził pierwszy zegar z Anglii i dał go do ulepszenia mechanikowi nazwiskiem Richart Bressel, który w nim sobie wszystko obejrzał.

O, mój drogi, jakże szczęśliwi byliśmy tu, docierając do nowej drogi! Poprowadzono ją górą za wioską, co podróżującemu pozwala objąć wzrokiem liczne domostwa, i kosztowaliśmy przyjemności tego widoku z żywym uczuciem. Jakże gładka była teraz jazda w porównaniu z wcześniejszym podskakiwaniem. Przetrzymaliśmy je wszakże, a ta wyborna szosa szybko zatarła wspomnienie uprzedniej niewygody, tak że teraz myśleliśmy o niej już tylko monosylabicznie. W tych głębokich dolinach stopniowo zapadał już zmierzch, ciemniał granat porośniętych lasem gór, słońce ostatni raz tego dnia lało swe złoto w rozległe parowy i rysowało pojedyncze smugi na grzbietach gór. Wapor ziemny utrudniał mu tę czynność, stawiał przed nim grube, niezdrowe kolumny wyziewu i jeszcze godzinę musiało wytrzymać na całej naszej półkuli bez blasku i mocnych promieni, czerwone, niczym rozżarzona kula. Żaden ze szczytów najwyższych gór nie był widoczny, wszystkie wierzchołki gubiły się we mgle, która spowiła całą Europę. Tymczasem byliśmy zadowoleni z widoków, któreśmy już widzieli. Były na tyle wspaniałe, by urosły nam serca, a nadzieja, że jutro może zobaczymy wszystko jasno i wyraźnie, strzegła nas przed wszelkim marudzeniem. Czy nie jest według Pana dziwne, że człowiek musi sięgać aż po takie niepewne pocieszenia, by nawyknąć do bycia kontent?"

- Erdmann Friedrich Bucquoi (1750–1821), *Beschreibung meiner Reise durch einen Theil des schlesischen Gebirges*, dodatek do "Bunzlauische Monatsschrift", Bunzlau 1783

O trującym waporze roku 1783, spowodowanym przez erupcję wulkanu Laki na Islandii:

"Erupcja o charakterze szczelinowym trwała od 8 czerwca 1783 do lutego 1784. Lawa wydostawała się z systemu szczelin ze 130 kraterów, rozciągających się z południowego zachodu na północny wschód. Wydostało się z nich łącznie 14–15 km³ lawy, która rozlała się na powierzchni 565 km². Była to największa odnotowana w historii ilość lawy, jaka kiedykolwiek wydostała się podczas jednej erupcji. Oprócz tego, w powietrze wyrzuconych zostało 12,3 km³ materiału piroklastycznego.

Fontanny lawy, sięgające setek metrów wysokości były widoczne z daleka. Lawa wypłynęła na odległość 80 km od szczeliny, pokrywając obszar 580 km² i zalewając koryto rzeki Skaftá. Chmura gazów i popiołów, które zasypały większą część wyspy, dotarła także do kontynentalnej części Europy. Zjawisko to przyczyniło się do obniżenia średniej temperatury powietrza na półkuli północnej o około 1 °C, a w samej Islandii o 5 °C.

Nad znaczną częścią półkuli północnej przez kilka miesięcy utrzymywała się sucha mgła. W Ameryce Północnej nastąpiła mroźna zima – można było zaobserwować nawet spływające rzeką Missisipi aż do Zatoki Meksykańskiej kry lodowe. Lato w 1783 roku było najchłodniejsze od przeszło 400 lat. Według niektórych uczonych, klęska głodu spowodowana erupcją wulkanu doprowadziła do niemal całkowitego wyginięcia inuickiego plemienia Kauwerak z północnego zachodu Alaski. Toksyczny obłok spowodował, że w ciągu jednej nocy uschły liście wzdłuż rzeki Ems w Niemczech. W Wielkiej Brytanii liście drzew pokruszyły się, a warzywa zwiędły. Podobne zjawiska obserwowano na terenie obecnych krajów, takich jak Finlandia, Francja, Holandia, Norwegia, Rumunia, Słowacja, Szwecja, Węgry, Włochy. Trującą mgłę zauważono w Portugalii, Tunezji, Syrii, Rosji, Nowej Fundlandii, a także na zachodzie Chin.

Erupcja Laki była największą klęską żywiołową, jaka kiedykolwiek spotkała Islandię. Z powodu następstw wybuchu (takich jak: śmierć bydła, koni, owiec oraz głód) zmarło około 10 000 osób, czyli około 20–25% ludności kraju." (wikipedia)

Adres

Chromiec 56
Chromiec
58-512

Strona Internetowa

Ostrzeżenia

Bądź na bieżąco i daj nam wysłać e-mail, gdy Wydawnictwo Wielka Izera umieści wiadomości i promocje. Twój adres e-mail nie zostanie wykorzystany do żadnego innego celu i możesz zrezygnować z subskrypcji w dowolnym momencie.

Skontaktuj Się Z Firmę

Wyślij wiadomość do Wydawnictwo Wielka Izera:

Udostępnij

Kategoria

Izerską ścieżką...

Regionalia i reprinty związane z Górami Izerskimi i krainami ościennymi.