21/03/2025
Nie zawsze dobrze czuję się w obiektywie aparatu – to nie jest moje naturalne środowisko. Czasem, gdy staję przed kamerą czy robię zdjęcie, mam wrażenie, że każdy szczegół mojej mimiki czy gestów jest analizowany, a ja sam nie do końca wiem, jak się w tym odnaleźć. Nie chodzi o to, że unikam światła reflektorów z zasady, ale po prostu wolę być sobą w mniej wystudiowany sposób, bez tej presji idealnego kadru. A jednak media społecznościowe mają swoje wymagania – niewypowiedziana zasada mówi, że trzeba się pojawiać, być aktywnym, wrzucać stories, posty, pokazywać się światu. Ciągle coś publikować, bo inaczej człowiek znika z radaru, a w głowie kołacze się myśl: „Jak przestanę, to o mnie zapomną”.
Z drugiej strony, w tym natłoku bodźców – scrollując Instagram, gdzie co sekundę wyskakują perfekcyjnie wyreżyserowane życie, Facebooka z jego niekończącym się strumieniem opinii czy TikToka, który bombarduje krótkimi, hipnotyzującymi klipami – i tak czuję się trochę niewidzialny. Wszyscy walczą o uwagę, a ja czasem mam wrażenie, że moje próby przebicia się przez ten hałas są jak szept w środku burzy. Może to paradoks naszych czasów: musisz być wszędzie, ale i tak łatwo zgubić się w tłumie. Chciałbym znaleźć w tym jakąś równowagę – być obecny, ale na swoich warunkach, bez tego ciągłego poczucia, że muszę gonić za czymś, co i tak mi umyka. Bo w gruncie rzeczy, kiedy odkładam telefon i spoglądam na to, co naprawdę ma znaczenie, widzę, że najważniejsze wartości to moja żona i rodzina. To oni są moim azylem, punktem odniesienia, który przypomina mi, że cała ta cyfrowa gonitwa to tylko dodatek, a nie sedno życia.