Laboratorium Muzycznych Fuzji

Laboratorium Muzycznych Fuzji Serwis lepszej strony dźwięku! Wspieraj nas 👉 https://buycoffee.to/laboratoriummf Najświeższe informacje ze świata dobrej muzyki. Nie zwlekaj!

Poszerz swoje muzyczne horyzonty!

🎬 Nowa superprodukcja opowiadająca historię Chopina Polska kinematografia szykuje się na prawdziwe wydarzenie – ogromną,...
04/07/2025

🎬 Nowa superprodukcja opowiadająca historię Chopina

Polska kinematografia szykuje się na prawdziwe wydarzenie – ogromną, międzynarodową superprodukcję „Chopin, Chopin!” w reżyserii Michała Kwiecińskiego. Produkcja ze spektakularnym budżetem – sięgającym około 64–72 mln zł – staje się drugim najdroższym filmem w historii rodzimego kina, ustępując jedynie „Quo Vadis” z 2001 roku. Zdjęcia trwały jesienią 2024 roku w imponującym składzie – 260 aktorów, 5 000 statystów i 600-osobową ekipą.

Kwieciński zastosował nowatorską formę narracyjną, unikając chronologicznego, dydaktycznego układu biografii. Zamiast tego proponuje serię krótkich, symbolicznych epizodów – „vignettes” – inspirowanych między innymi filmem „Najgorszy człowiek na świecie”. To podejście ma na celu pokazanie Chopina nie jako pomnikowego bohatera narodowego, lecz jako człowieka z krwi i kości, zmagającego się z własną słabością, bólem i intensywnymi emocjami.

W główną rolę wciela się Eryk Kulm Jr., aktor znany z nagradzanego filmu „Filip”. Przygotowania do roli trwały miesiącami – Kulm trenował grę na fortepianie pod okiem Janusza Olejniczaka, studiował język francuski i hiszpański, a także spędził trzy miesiące w odosobnieniu, by lepiej wejść w postać Chopina. W obsadzie znaleźli się również Maja Ostaszewska, Karolina Gruszka, Lambert Wilson jako król Ludwik Filip, Victor Meutelet jako Liszt i Joséphine de La Baume w roli George Sand. Film kręcono w oryginalnych wnętrzach Paryża, Wiednia i Nohant, przy ogromnym zaangażowaniu międzynarodowej ekipy.

Fabuła koncentruje się na paryskich latach Chopina, około roku 1835. Młody, zaledwie 25-letni kompozytor znajduje się u szczytu popularności wśród francuskiej arystokracji i świata sztuki, jednocześnie kryjąc przed otoczeniem swoją chorobę – gruźlicę. Twórcy pragną przedstawić Chopina jako człowieka żyjącego na granicy światła i ciemności – z jednej strony celebrytę, błyskotliwego bywalca salonów i obiektu fascynacji, z drugiej – człowieka osamotnionego, boleśnie świadomego swojej kruchości i nadchodzącej śmierci.

To odważne zerwanie z klasycznymi portretami Chopina, jakie znamy choćby z filmu „Chopin. Pragnienie miłości” Jerzego Antczaka, który choć pięknie sfotografowany, pozostawał w granicach sztywnego, biograficznego schematu. Nowy film Kwiecińskiego ma szansę wypełnić lukę – pokazać Chopina nie tylko jako wielkiego artystę, ale i człowieka skomplikowanego, nieoczywistego, pełnego sprzeczności.

Premiera filmu zapowiedziana jest na 10 października 2025 roku, co zbiegnie się w czasie z XIX Międzynarodowym Konkursem Pianistycznym im. Fryderyka Chopina. Będzie to więc moment szczególny – okazja do zestawienia dziedzictwa muzycznego Chopina z jego nowym wizerunkiem filmowym. Zwiastun zapowiada kino pełne emocji, dramatyzmu i wewnętrznego napięcia, które zamiast recytować fakty z podręczników, odważa się opowiadać o Chopinie „dzisiaj” – poprzez współczesny język filmu, emocji i obrazu.

„Chopin, Chopin!” może stać się punktem zwrotnym – zarówno w filmowej opowieści o muzyce, jak i w sposobie, w jaki patrzymy na ikony narodowej kultury. Czy to wciąż romantyczny poeta fortepianu, czy już artysta egzystencjalny, bohater tragiczny o nowoczesnej twarzy? Jeśli film dotrzyma obietnic, jakie stawia, będzie to jedno z najważniejszych artystycznych wydarzeń nadchodzących miesięcy – i być może nowy kanon w sposobie, w jaki opowiadamy o wielkich ludziach przeszłości.

Glastonbury - wolność słowa z geopolityczną klauzuląNa festiwalu Glastonbury, miejscu tradycyjnie zarezerwowanym dla świ...
03/07/2025

Glastonbury - wolność słowa z geopolityczną klauzulą

Na festiwalu Glastonbury, miejscu tradycyjnie zarezerwowanym dla święta dźwięków, wolności twórczej i – nierzadko – społecznego zaangażowania, wydarzyło się coś, co wywołało reakcję ostrzejszą niż niejeden gitarowy riff. Gdy Bob Vylan, brytyjski artysta balansujący na granicy punka i rapu, wykrzyczał ze sceny hasło „Death to the IDF” i „Free Palestine”, nie tylko wywołał szok – ściągnął na siebie natychmiastowy ostracyzm polityków, mediów oraz samego nadawcy publicznego.

BBC, tradycyjnie obecne na Glastonbury, usunęło występ z platformy streamingowej. Ministrowie wyrazili swoje „oburzenie”. Policja rozważa działania. Wydawać by się mogło, że artysta przekroczył niewidzialną granicę – nie estetyczną, lecz polityczną. Ale czy naprawdę chodziło o formę przekazu?

W tym samym czasie – dosłownie i symbolicznie – w przestrzeni publicznej innego świata, słowa nie mniej brutalne i znacznie bardziej dosłowne padają bez żadnych konsekwencji. W Izraelu nie brakuje ani polityków, ani publicznych komentatorów, którzy otwarcie nawołują do przemocy wobec Palestyńczyków. Wypowiedzi odczłowieczające całe społeczności, utwory muzyczne gloryfikujące bombardowania, publiczne wezwania do „całkowitego zniszczenia Gazy” – to nie są marginalne głosy. To często ton dominujący. A mimo to – cisza. Zachodnie media, tak chętne do moralnej reakcji, nagle tracą rezon. Gdzie wtedy znika ich czułość na mowę nienawiści?

Nie chodzi o to, by zestawiać krzywdę z krzywdą, cierpienie z cierpieniem. Rzecz w tym, że reakcje świata zachodniego ujawniają głęboką asymetrię. Tam, gdzie ofiarą staje się Palestyńczyk, głos oburzenia jest przytłumiony. Tam, gdzie protestujący artysta pozwala sobie na prowokację przeciwko izraelskiemu aparatowi wojskowemu – reakcja jest natychmiastowa i bezlitosna.

To nie jest jedynie spór o granice wolności artystycznej. To znak naszych czasów, w których sztuka – jeszcze zanim zabrzmi – bywa rozliczana z lojalności geopolitycznych. W takim świecie koncert przestaje być przestrzenią wolności, a staje się testem ideologicznej akceptowalności. Artysta, który zbyt mocno podważy obowiązującą narrację, zostaje wypchnięty poza nawias – nawet jeśli jego intencją było upomnienie się o sprawiedliwość.

A przecież muzyka od zawsze była terytorium buntu, protestu, przekraczania. Bob Dylan śpiewał o wojnie w Wietnamie, Nina Simone o brutalności wobec czarnoskórych Amerykanów, The Clash o niesprawiedliwości systemu. Dziś podobne gesty są możliwe – ale tylko do pewnego momentu. Gdy artysta dotknie tematu niewygodnego dla mocarstwowego sojuszu, zostaje natychmiast zdyskredytowany, niezależnie od tego, czy jego słowa były metaforą, czy dosłownością.

Zachód zdaje się dziś funkcjonować według dwóch kodów moralnych: jeden dla siebie i sojuszników, drugi dla tych, których można uznać za „kontrowersyjnych”. Problem w tym, że sztuka nie zna takich podziałów. Ona nie dba o geopolitykę. Ona mówi, co czuje, i w imieniu tych, którzy nie mają głosu. A jeśli rzeczywiście chcemy obronić wolność słowa, nie możemy jej przyznawać selektywnie.

Glastonbury miało być festiwalem dźwięku, wspólnoty i wyrażania siebie. Tymczasem stało się polem bitwy o to, kto ma prawo mówić – i o czym. I właśnie ta walka, nie występ Boba Vylana, powinna nas najbardziej niepokoić.

The Velvet Sundown - ballada o zespole, którego nie było.  W erze, w której każdą piosenkę można wygenerować jednym klik...
02/07/2025

The Velvet Sundown - ballada o zespole, którego nie było.

W erze, w której każdą piosenkę można wygenerować jednym kliknięciem, a zespół złożony z nieistniejących osób zdobywa pół miliona słuchaczy w miesiąc — być może naprawdę nadszedł czas, by zadać sobie pytanie, czy jeszcze w ogóle chcemy, żeby muzyka była… ludzka.

The Velvet Sundown — zespół widmo, mglisty twór złożony z nieistniejących postaci o imionach brzmiących jak wygenerowane w zbyt kreatywnym generatorze postaci RPG: Gabe Farrow, Lennie West, Milo Rains, Orion “Rio” Del Mar. Brzmi ładnie? Pewnie. Problem w tym, że równie ładnie brzmią ich utwory — przynajmniej na pierwszy rzut ucha.

Ich debiutancka płyta Floating on Echoes oraz świeżutki następca Dust and Silence wydane zostały w odstępie… dwóch tygodni. Trzecia płyta ma się ukazać 14 lipca. I może nie byłoby w tym nic podejrzanego, gdyby nie to, że zespół nie istnieje. Ani koncertu, ani wywiadu, ani jednego zdjęcia bez zniekształconych palców, niedopasowanych cieni, przesuniętych źrenic czy nieprawdopodobnie wygładzonych twarzy. Instagram? Tak, ale wygląda jak katalog wygenerowanych promptów w Midjourney.

Spotify milczy. Apple Music udaje, że nie widzi. Deezer jako jedyny przykleja małą, lecz wiele mówiącą metkę: “Some tracks on this album may have been created using artificial intelligence.” “May have”? To jak napisać na paczce papierosów: “Może zawierają nikotynę”.

Ale problem nie polega na tym, że Velvet Sundown oszukuje. Problem polega na tym, że nikogo to nie obchodzi.

Muzyka brzmi wystarczająco dobrze. Ma odpowiednią atmosferę, pasuje do playlisty, nie przeszkadza w pracy, nie wywołuje emocji zbyt silnych, ale też nie razi taniością. Jest jak zapach świeżego papieru w nowym notesie: przyjemny, znajomy, bez historii. Słowa? O miłości, tęsknocie, czasie, deszczu. Czyli o wszystkim i o niczym.

Tyle że właśnie “niczym” jest słowem kluczowym. The Velvet Sundown to nie zespół — to interfejs. Algorytm muzycznego déjà vu. I może właśnie dlatego działa tak dobrze: bo brzmi jak coś, co kiedyś już kochaliśmy. Pink Floyd? Trochę. Khruangbin? Może. A może po prostu to wszystko jeden, bezpieczny, emocjonalnie rozcieńczony styl, który Spotify zidentyfikował jako idealny pod “Discover Weekly”.

Problem robi się poważny, gdy weźmiemy pod uwagę pieniądze. W świecie, gdzie platformy streamingowe już teraz tną wypłaty dla artystów o niskiej liczbie odsłuchów, wejście tysięcy “wirtualnych zespołów” oznacza jedno: drenowanie puli. Jak pokazują prognozy, do 2028 roku muzycy mogą stracić do 24% swoich dochodów na rzecz sztucznej inteligencji — i to bez ich wiedzy. Spotify przecież nie informuje, że Dust on the Wind może być dziełem AI. A jeśli fan nie potrafi odróżnić prawdziwego wokalu od syntetycznego, czy ma jakikolwiek powód, by sięgać po “autentyczne” piosenki?

Tym bardziej, że autentyczność stała się zjawiskiem luksusowym. Koncerty na żywo? Dla tych, którzy mają czas i pieniądze. Wierność fanów? Dla tych, którzy zbudowali markę lata temu. Nowi artyści muszą konkurować z algorytmem, który nie potrzebuje snu, nie ma kryzysów twórczych, i wypuszcza nowy materiał szybciej, niż człowiek zdąży sprawdzić akordy w wyszukiwarce.

Oczywiście, są tacy, którzy chcą współistnienia. Grimes, Björn Ulvaeus, Timbaland — wszyscy eksperymentują z AI jako narzędziem, nie przeciwnikiem. I być może to właśnie jest droga — traktować sztuczną inteligencję jak sampler, a nie solistę. Ale żeby to było możliwe, potrzebne są zasady: oznaczanie AI tracków, wdrożenie systemów rozpoznawania treści, walka z botami generującymi fejkowe odsłuchy.

Bo bez tego wszystko staje się jednym wielkim muzakiem — bez kontekstu, bez twórcy, bez znaczenia. I wtedy naprawdę możemy pożegnać się z tym, co w muzyce było najcenniejsze: ludzką opowieścią, brudem niedoskonałości, emocją drżącego głosu.

Czy Velvet Sundown istnieje? Bardzo w to wątpię. Ich historia — czy raczej narracja o nich napisana — jest lustrem. Pokazuje nam, jak łatwo oszukać nie tylko słuch, ale i serce. I choć ich piosenki może brzmią jak wspomnienie czegoś prawdziwego, to jednak nie mają w sobie ani jednej łzy, ani jednej szczerej nuty, ani jednego pomyłkowego oddechu.

To nie muzyka. To iluzja muzyki.

I jeśli to właśnie chcemy puszczać w słuchawkach — to może i my sami staliśmy się tylko tłem do playlisty.

Debbie Harry kończy dziś 80 lat – i choć trudno w to uwierzyć, jej głos, styl i bezczelna charyzma wciąż brzmią głośniej...
01/07/2025

Debbie Harry kończy dziś 80 lat – i choć trudno w to uwierzyć, jej głos, styl i bezczelna charyzma wciąż brzmią głośniej niż niejeden współczesny przebój. W świecie muzyki lat 70. i 80. nie była tylko wokalistką – była symbolem epoki, ikoną nowej fali, punkową diwą z głosem jak stal i spojrzeniem jak z filmu noir. Debbie Harry nie przyszła do muzyki, by się przypodobać. Przyszła, by wszystko rozbić i ułożyć po swojemu – od brzmienia, przez wizerunek, po sposób, w jaki kobieta może być gwiazdą rocka.

Bo Debbie Harry to nie tylko frontwoman zespołu Blondie. To zjawisko, które przedefiniowało rolę kobiety w rockowym świecie zdominowanym przez mężczyzn. I zrobiła to z wdziękiem, pazurem i ogromnym dystansem do siebie.

Dziewczyna z Jersey i sztuka metamorfozy

Zanim świat usłyszał “Heart of Glass” i “Call Me”, Deborah Ann Harry szukała swojego miejsca jako kelnerka, sekretarka, a nawet króliczek w „Playboy Clubie”. Dopiero kiedy trafiła na Chrisa Steina i wspólnie założyli Blondie, rozpoczęła się historia, która nie tylko zdefiniowała nową falę, ale i stworzyła nowy wzorzec kobiecego idola – silnej, niezależnej, ale niepozbawionej słabości.

Debbie łączyła punkowy bunt z popową zmysłowością. Była bardziej uliczna niż Madonna, bardziej stylowa niż Patti Smith i bardziej nieprzewidywalna niż którakolwiek z jej następczyń. W teledysku do “Atomic” wyglądała jak kosmitka z klubu Studio 54, w “Rapture” – rapowała (!) zanim biali artyści zaczęli traktować hip-hop poważnie.

Blondie, czyli laboratorium brzmień

Blondie nigdy nie była zespołem, który stał w miejscu. Ich największe przeboje to jak kalejdoskop muzycznych epok: disco, reggae, surf rock, rap, synthpop. “The Tide Is High” z 1980 roku to przykład jak można wziąć jamajski beat i zmienić go w radiowy hymn, który słucha się do dziś. “Rapture” to pierwszy rapowy numer numer jeden na Billboardzie – i, tak, rapowała w nim biała blondynka z Nowego Jorku.

Debbie Harry nie bała się eksperymentów, ani komercyjnych flirtów. W przeciwieństwie do wielu „prawdziwych” punków, nie miała problemu z tym, by być jednocześnie cool i popularna. Jej muzyka była alternatywą, która bez kompleksów przeszła do mainstreamu.

Nieśmiertelna outsiderka

Po sukcesach Blondie przyszły lata ciszy, reaktywacje, solowe albumy, epizody aktorskie. Ale nawet kiedy nie była na szczycie list przebojów, pozostawała ikoną. Inspirowała Madonnę, Lady Gagę, Garbage, a dziś Billie Eilish mogłaby jej nosić futro (najlepiej sztuczne, wiadomo). Debbie była też pierwszą, która pokazała, że dojrzałość nie musi oznaczać znikania – jej styl i postawa wciąż są świeże, jakby czas się dla niej zatrzymał.

W wywiadach potrafi być ostra, ironiczna, zmęczona medialną grą – ale nigdy nie fałszywa. Jej spojrzenie mówi: „Wiem więcej, niż myślisz”. I właśnie dlatego Debbie Harry nie jest tylko piosenkarką z zespołu Blondie. Jest narratorką jednej z najciekawszych historii o kobiecie w muzyce – historii, którą wciąż pisze.

Bo Debbie nie musi niczego udowadniać. Nigdy nie musiała. Już dawno wygrała swoją rewolucję. Blondynka? Owszem. Ale niech cię nie zwiedzie kolor włosów. To lwie serce w platynowej oprawie

Kto włączył pierwszy syntezator? Emmanuel Macron odpala spór o elektroniczne dziedzictwo.Gdy Emmanuel Macron w radiowym ...
01/07/2025

Kto włączył pierwszy syntezator? Emmanuel Macron odpala spór o elektroniczne dziedzictwo.

Gdy Emmanuel Macron w radiowym uniesieniu oznajmił: „Jesteśmy wynalazcami electro. Mamy ten French touch, więc do UNESCO marsz!” – w klubowych lożach świata rozległ się zbiorowy spit-take. Prezydencka deklaracja brzmiała dumnie (jak wszystko, co wychodzi z Pałacu Elizejskiego), ale i ryzykownie: nic tak nie rozpala dyskusji, jak pytanie, kto pierwszy podłączył kabel do gniazdka i nazwał to muzyką.

Francja: Liberté, Égalité, Elektronika

Argument Paryża nie jest z palca (czy z klucza oscylatora) wyssany. Mamy w końcu ojca musique concrète Pierre’a Schaeffera, który już w 1948 roku kleił z taśm Étude aux chemins de fer – hymn dla wszystkich, którym pociąg kiedyś spóźnił się o pięć godzin. Dwa pokolenia później Jean-Michel Jarre sprzedał kilkanaście milionów kopii Oxygène i udowodnił, że potwornie drogie syntezatory da się opłacić, jeśli wystarczająco długo gra się jedną nutę na Polach Elizejskich. A potem wkroczyli Daft Punk. Dwóch facetów w kaskach, którzy postanowili pożenić funk, house, disco i pop w stylu tak francuskim, jak croissant z nutellą. Pojęcie French touch – czyli francuskiego stylu w muzyce klubowej, pełnego filtrów, rytmicznych wycięć i melodyjnych hooków – zyskało międzynarodową sławę. To właśnie z tego nurtu wywodzą się takie zespoły jak Justice, Cassius czy Air.

Macron ma więc trochę racji – tylko że rację mają też inni, a ci „inni” nie zamierzają tańczyć French can-can pod cudzą fanfarą.

Niemcy: od Stockhausena do Berghain

Gdy Francuzi mówią: Wymyśliliśmy electro, w Niemczech słychać cichy, ale stanowczy śmiech z Kolonii. Bo zanim ktoś wymyślił „French touch”, niemiecki kompozytor Karlheinz Stockhausen pracował nad „muzyką z prądu”, czyli pierwszymi eksperymentami czysto elektronicznymi. Dźwięki generowane maszynowo, bez użycia instrumentów – ot, dźwięk przyszłości. Trochę niezrozumiały, trochę dziwny, ale absolutnie nowatorski.

A potem nadeszli Kraftwerk. Zespół, który w latach 70. pokazał światu, że roboty mogą mieć duszę – o ile mają sekwencer. Ich rytmy były chłodne, powtarzalne, niemal matematyczne. Nie było tu miejsca na rozedrganą francuską nostalgię – było za to „Autobahn”, „The Man-Machine” i cała estetyka, którą potem podchwyciła Ameryka, Wielka Brytania i cały świat techno.

W latach 90. Berlin stał się klubową mekką. Po upadku muru, w opuszczonych budynkach urządzano imprezy, z których nie wychodziło się przez kilka dni. To właśnie wtedy rodziło się berlińskie techno, które zostało wpisane na listę UNESCO już w 2023 roku. W tym kontekście Macron brzmi trochę jak gość, który przychodzi na imprezę dzień po zakończeniu i mówi: „Ale ja też przyniosłem chipsy!”

Włosi: hałas jako sztuka i disco jako ewangelia

Jeszcze zanim pojawiły się syntezatory, Włosi zaczęli zastanawiać się, czy hałas też może być muzyką. Na początku XX wieku Luigi Russolo stworzył instrumenty, które naśladowały dźwięki miejskiego zgiełku – warczenie silników, syki, stukoty. Dla wielu to był absurd, dla innych – początek nowej epoki.

Później, w latach 70., Giorgio Moroder – Włoch z charakterystycznym wąsem i jeszcze bardziej charakterystycznym brzmieniem – połączył dyskotekowy beat z elektronicznym basem. Stworzył kawałek „I Feel Love” z Donną Summer, który do dziś jest uważany za jeden z kamieni milowych muzyki tanecznej. Można powiedzieć, że bez tego kawałka nie byłoby dzisiejszego EDM-u. A kluby w Miami grałyby do dziś na bongosach.

USA + Rosja: potwory na 200 ton i skrzypce bez dotyku

Za oceanem też nie próżnowano. W USA pod koniec XIX wieku (!) powstało Telharmonium – urządzenie wielkości wagonu tramwajowego, które transmitowało muzykę przez linie telefoniczne. Można powiedzieć: pierwszy streaming w historii.

Z kolei w ZSRR niejaki Lew Termen stworzył theremin – instrument, na którym gra się… machając rękami w powietrzu. Nie dotyka się go w ogóle. Dźwięk przypomina jęk kosmity z lat 50., ale idea była przełomowa: muzyka jako pole magnetyczne, dosłownie. To był elektroniczny eksperyment, który inspirował kompozytorów, filmowców i… ludzi lubiących pokręcone rzeczy.

Polska: eksperymenty w cieniu PRL-u

A nad Wisłą? W 1957 roku powstało Studio Eksperymentalne Polskiego Radia – jedno z pierwszych tego typu miejsc na świecie. Artyści tacy jak Eugeniusz Rudnik, Bohdan Mazurek czy Krzysztof Penderecki tworzyli muzykę z taśm, szumów, sygnałów. Z braku sprzętu często robili cuda ze szpulek i nożyczek.

To był polski low-budget avant-garde – z dźwiękiem tak surowym, że dziś brzmiałby jak soundtrack do filmu o końcu świata. Ale był – i miał ogromny wpływ na kompozytorów w całej Europie. Choć Polska nie wyprodukowała Daft Punk ani Kraftwerk, to miała wkład w rodzącą się świadomość, że muzykę można… zaprogramować.

Kto więc był numero uno?

Prawda jest taka, że muzyka elektroniczna nie ma jednego ojca. Każdy dorzucił swój bezpiecznik. Ma całą orkiestrę dziwaków, marzycieli i inżynierów, którzy stukali, buczeli, cięli taśmy i pytali siebie nawzajem: „Ciekawe, co się stanie, jeśli podłączę ten kabel tutaj…”

Włosi – wynaleźli hałas jako sztukę.

Amerykanie – transmisję dźwięku z maszyny.

Rosjanie – muzykę bez dotykania instrumentów.

Niemcy – system i perfekcję.

Francuzi – groove i styl.

Polacy – eksperyment i odwagę twórczą.

Każdy dorzucił coś do tego tygla. I tylko dlatego dzisiaj możesz kliknąć w „play” i usłyszeć bas, który sprawia, że żyrandol drży. Jeśli UNESCO ma być sądem najwyższym, to musi rozszerzyć salę obrad o całą elektrownię, inaczej zabraknie gniazdek.

Epilog przy automacie perkusyjnym

Wyobraźmy sobie galę wręczenia certyfikatu: Macron ściska rękę klubowym promotorom z Berlina, Moroder wyciąga złoty Roland TR-808, a z tylnego rzędu Russolo kręci korbką i mruczy: „A nie mówiłem?”. W tle stoi Stockhausen z partyturą na 64 głośniki, Patkowski notuje w kajecie, a Jarre zapala laser, bo czemu nie.

Tak, Panie Prezydencie, „French touch” to piękna sprawa. Ale żeby wynaleźć elektro, trzeba było całej planety, kilku wizjonerów, paru szalonych inżynierów i odrobiny humoru. A więc wniosek UNESCO? Proszę bardzo. Tylko niech na tabliczce znajdzie się miejsce dla wszystkich, którzy kiedyś pomyśleli: „Ciekawe, co się stanie, gdy podłączę prąd do sztuki.”

Bo w muzyce elektronicznej najważniejszy jest… dobry kontakt.

74. urodziny obchodzi dziś Stanley Clarke, jeden z najbardziej wpływowych basistów w historii jazzu. Artysta, który wyci...
30/06/2025

74. urodziny obchodzi dziś Stanley Clarke, jeden z najbardziej wpływowych basistów w historii jazzu. Artysta, który wyciągnął bas z cienia i ustawił go w centrum uwagi, tworząc nowy język dla niskich tonów i zmieniając sposób, w jaki słuchamy muzyki fusion, jazzu, a nawet soundtracków filmowych.

Od klasyki do jazzu – filadelfijskie początki

Clarke dorastał w Filadelfii, mieście przesiąkniętym muzyką. Zaczynał od klasyki – planował zostać kontrabasistą w orkiestrze symfonicznej. Jednak jazz, z jego wolnością, improwizacją i energią, porwał go bez reszty. Już jako młody muzyk grał z gigantami: Pharoahem Sandersem, Dexterem Gordonem, Joe Hendersonem. Ale to, co wydarzyło się chwilę później, zapisało go na zawsze w historii muzyki.

Return to Forever – rewolucja z Chickiem Coreą

Wspólnie z Chickiem Coreą założył legendarną formację Return to Forever – zespół, który w latach 70. stał się synonimem jazz fusion. Clarke, uzbrojony w elektryczny bas marki Alembic, grał tak, jak nikt wcześniej. Jego solówki były zuchwałe, melodyjne i porywające, a jednocześnie zachowywały głębokie jazzowe korzenie.

Nie był akompaniatorem – był współliderem. Brzmienie Return to Forever, złożone z mieszaniny jazzu, rocka i latynoskich rytmów, miało w sobie coś rewolucyjnego. A bas Clarke’a był jego sercem.

School Days i kariera solowa

W 1976 roku ukazał się album School Days – kamień milowy nie tylko w karierze Clarke’a, ale i w historii gitary basowej. Tytułowy utwór stał się hymnem basistów na całym świecie i do dziś wybrzmiewa na warsztatach, jam sessions i koncertach.

Clarke konsekwentnie podążał własną drogą: nagrywał solowe płyty, współtworzył Clarke/Duke Project z George’em Duke’iem, grał z Paulem McCartneyem, Steviem Wonderem, Quincy Jonesem, Herbie Hancockiem i wieloma innymi. Równolegle tworzył muzykę filmową – m.in. do Boyz n the Hood i Po co komu miłość – pokazując, że jego talent nie zna granic gatunkowych.

Mentor, innowator, legenda

Stanley Clarke to nie tylko instrumentalista, ale też nauczyciel i mentor. Prowadził warsztaty, wspierał młodych muzyków, założył fundację promującą edukację muzyczną. Przez dekady pozostawał punktem odniesienia dla kolejnych pokoleń basistów – od Marcusa Millera po Esperanzę Spalding.

74 lata i ani śladu ciszy

Dziś Stanley Clarke kończy 74 lata – wciąż aktywny, twórczy i inspirujący. Jego muzyka nie zestarzała się ani trochę. Może dlatego, że Clarke nigdy nie grał dla epoki – grał dla serca. Jego bas mówił własnym głosem: czasem gniewnym, czasem lirycznym, zawsze autentycznym.

Fot. Rita Pulavska

Sting w Glasgow - mniej patosu, więcej energii. Trio zamiast orkiestry, groove zamiast wzruszeń. Jak brzmi Sting 3.0 na ...
29/06/2025

Sting w Glasgow - mniej patosu, więcej energii. Trio zamiast orkiestry, groove zamiast wzruszeń. Jak brzmi Sting 3.0 na żywo? Relacja prosto spod sceny.

Lepsza Strona Dźwięku

26/06/2025

Być na koncercie Stinga, bezcenne!

25 czerwca 1963 roku urodził się George Michael – popowy romantyk, który wciąż mówi nam prawdę o nas samych. Georgios Ky...
25/06/2025

25 czerwca 1963 roku urodził się George Michael – popowy romantyk, który wciąż mówi nam prawdę o nas samych. Georgios Kyriacos Panayiotou to człowiek o głosie nie do podrobienia, kompozytor hitów, które przenikały przez radioodbiorniki, dusze i mury konserwatywnych społeczeństw. Jego życie – pełne sukcesów, konfliktów i aktów odwagi – przypomina nam, że sztuka bywa najprawdziwsza wtedy, gdy boli.

Chłopak z Wham!

Zaczęło się od kolorowego, syntezatorowego szaleństwa lat 80. Wham! był jak lemoniada na tle szarości poważnego popu tamtych czasów – radosny, taneczny, rozbrajająco bezpretensjonalny. „Wake Me Up Before You Go-Go” czy „Last Christmas” to piosenki, które przeszły do popkulturowego kanonu, ale już wtedy George Michael zaczynał się dusić w tej konwencji. Chciał być nie tylko idolem nastolatek, ale autorem, który mówi o czymś ważniejszym niż wakacyjna miłość.

„Faith” – wolność w rytmie soulu

Jego solowy debiut Faith (1987) był manifestem: artystycznym, seksualnym, osobistym. George zrzucił białe szorty Wham!, założył dżinsową kurtkę i wziął do ręki gitarę – nawet jeśli tylko dla ozdoby. Tytułowy utwór, „Father Figure” czy „One More Try” pokazały nie tylko głębię jego głosu, ale i jego odwagi. To była muzyka dla dorosłych – i dla tych, którzy dojrzewali razem z nim.

Artysta w konflikcie

W latach 90. Michael toczył batalię – najpierw z własną wytwórnią, potem z mediami i samym sobą. Listen Without Prejudice Vol. 1 (1990) był kolejnym krokiem w stronę intymności. Rezygnacja z własnego wizerunku w klipach (np. „Freedom! ’90”) była gestem wyprzedzającym czasy – George nie chciał być oglądany, chciał być słuchany. Gdy w 1998 roku został zmuszony do coming outu po incydencie w publicznej toalecie w Los Angeles, odpowiedział z ironią i klasą – „Outside” było triumfem queerowej autoironii i jedną z najzabawniejszych odpowiedzi popkultury na homofobię lat 90.

Miłość, strata, melancholia

Życie George’a Michaela to także historia utraconej miłości i żałoby. Śmierć jego partnera, Anselma Feleppy, na AIDS w 1993 roku, na długo odcisnęła piętno na jego twórczości. Jego piosenki stawały się coraz bardziej refleksyjne, wypełnione tęsknotą i cieniem przemijania – jak w Older czy przejmującym coverze „I Can’t Make You Love Me”.

Ikona, która nie przestała mówić prawdy

Choć George Michael zmarł w Boże Narodzenie 2016 roku, jego twórczość pozostaje aktualna. W świecie, gdzie pop często bywa fasadowy, on nie bał się pokazywać prawdy – o miłości, wstydzie, pożądaniu, samotności i odwadze bycia sobą. Nie chodzi tylko o to, że miał głos. Chodzi o to, że miał coś do powiedzenia.

W rocznicę jego urodzin warto wrócić do Freedom!, Jesus to a Child, czy Praying for Time. Nie tylko dlatego, że to świetna muzyka. Ale dlatego, że George Michael wciąż uczy nas, jak być wolnym – nawet jeśli czasem trzeba za to zapłacić.

Koncertowa wersja „Khmer” Nils Petter Molvaer. Premiera 5 IX 2025 w Edition Records: jazz, elektronika i ambient w odświ...
25/06/2025

Koncertowa wersja „Khmer” Nils Petter Molvaer. Premiera 5 IX 2025 w Edition Records: jazz, elektronika i ambient w odświeżonej legendzie nu-jazzu.

Lepsza Strona Dźwięku

Synu, pewnego dnia uszczęśliwisz jakąś dziewczynę — na krótki czas.Potem cię zostawi i będzie z nowymi facetami, którzy ...
24/06/2025

Synu, pewnego dnia uszczęśliwisz jakąś dziewczynę — na krótki czas.
Potem cię zostawi i będzie z nowymi facetami, którzy są dziesięć razy lepsi, niż ty kiedykolwiek mógłbyś marzyć, żeby być.
Tych facetów nazywa się muzykami.

Edinburgh Jazz & Blues Festival 2025 (11-20 lipca) szykuje się na wyjątkową edycję – w blasku ulicznych latarni, zabytko...
23/06/2025

Edinburgh Jazz & Blues Festival 2025 (11-20 lipca) szykuje się na wyjątkową edycję – w blasku ulicznych latarni, zabytkowych sal i słynnego The Famous Spiegeltent zabrzmi głos współczesnej Polski. „Polish Jazz Focus”, zrealizowany w ramach programu UK/Poland Season 2025 (British Council, Instytut Adama Mickiewicza, Instytut Polski w Londynie), to siedem wydarzeń pokazujących, jak szerokim wachlarzem barw dysponuje dziś nadwiślańska scena jazzowa.

Line-up „Polish Jazz Focus”

Czwartek, 17 VII, 21:00 – Double Bill: Immortal Onion & LBT (The Famous Spiegeltent) – gdańskie trio miesza jazz-rock z elektroniką, a monachijskie LBT gra techno… na fortepian, kontrabas i perkusję.

Piątek, 18 VII, 14:00 – Maciej Obara – masterclass (The Jazz Bar) – saksofonista ECM uchyla kulisy swojej pracy nad brzmieniem i frazą.

Piątek, 18 VII, 16:00 – Piotr Schmidt: “A History of Polish Jazz” (St Bride’s Centre Café) – godzinny wykład o drodze od Komedy do XXI wieku.

Piątek, 18 VII, 17:30 – Joanna Duda Trio (St Bride’s Centre) – futurystyczne pejzaże fortepianu i elektroniki.

Piątek, 18 VII, 20:30 – AGA ZARYAN (The Famous Spiegeltent) – najbardziej rozpoznawalny głos polskiego jazzu w kameralnym trio.

Sobota, 19 VII, 18:00 – Marta Wajdzik & Alan Benzie Quartet (The Jazz Bar) – polsko-szkocki dialog saksofonu z fortepianem.

Sobota, 19 VII, 21:00 – Paweł Kaczmarczyk Trio (St Bride’s Centre) – “Mehldau spotyka E.S.T.” – energetyczny mainstream prosto z Krakowa.

Niedziela, 20 VII, 20:30 – O.N.E. (The Jazz Bar) – pierwszy w Polsce instrumentalny kwartet kobiecy łączy folk, hip-hop i free.

Tradycja kontra przyszłość – polski głos w europejskiej rozmowie

Choć polski jazz ma już ponad siedem dekad, w Edynburgu zabrzmi on jak nowy manifest. Klasyczna elegancja Zaryan sąsiaduje tu z bezkompromisową energią Immortal Onion; pianistyczna erudycja Kaczmarczyka kontrastuje z elektro-awangardą Dudy. Wspólny mianownik? Śmiałość eksperymentu – cecha, która od czasów Tomasza Stańki definiuje polski idiom jazzowy.

Ukierunkowane na dialog wydarzenia – masterclass Obary i współpraca Wajdzik/Benzie – pokazują, że festiwal stawia nie tylko na import gotowych gwiazd, lecz faktyczną wymianę artystyczną. Nic dziwnego, że w programie pojawiły się także warsztaty, jamy i zajęcia dla najmłodszych; organizatorzy liczą na to, że szkocka publiczność „zarazi się” polską odwagą improwizacyjną.
thejazzmann.com

Bilety: od £5 (talk) do £20 (koncert Zaryan). Sprzedaż online na ejbf.co.uk.

O.N.E Music

Adres

Ulica Gen. Wł. Sikorskiego 10/29
Kolno
18-500

Telefon

00393661447350

Strona Internetowa

Ostrzeżenia

Bądź na bieżąco i daj nam wysłać e-mail, gdy Laboratorium Muzycznych Fuzji umieści wiadomości i promocje. Twój adres e-mail nie zostanie wykorzystany do żadnego innego celu i możesz zrezygnować z subskrypcji w dowolnym momencie.

Skontaktuj Się Z Firmę

Wyślij wiadomość do Laboratorium Muzycznych Fuzji:

Udostępnij

Lepsza strona dźwięku!

Zgodnie z powszechną opinią krytykować potrafi każdy. Dużo rzadszą umiejętnością jest głębsza refleksja i wnikliwa ocena zjawiska. Jeszcze rzadziej zdarza się formułować własne, oryginalne sądy w taki sposób, by swą atrakcyjnością same przyciągnęły odbiorcę. Wierzymy, że rzetelna krytyka muzyczna może, i powinna być, prawdziwą sztuką, dlatego stworzyliśmy serwis Laboratorium Muzycznych Fuzji.

UWAGA!

Jeżeli kochasz muzykę i nie jest Ci obojętna - zgłoś się do nas! Poszukujemy redaktorów do współtworzenia naszego serwisu i tworzenia opiniotwórczej strony Internetu.

Zajmujemy się promowaniem świeżych zespołów z całego świata. Relacjonujemy koncerty, recenzujemy najnowsze wydawnictwa, piszemy felietony, przeprowadzamy wywiady. Współpracujemy z wieloma agencjami artystycznymi i wytwórniami.