10/08/2025
Wspomnienie o Mistrzu, część 5.
Jutro, 11 sierpnia przypadnie 85. rocznica urodzin Stefana Skrzypka, dlatego nieco dłuższy wątek wspomnień.
Wracam pamięcią do końcówki lat 80-tych XX w., gdy po częściowo wolnych wyborach, w czerwcu 1989 roku nastąpiła pokojowa zmiana władzy w państwie. Było już wiadomo, że w następnym, 1990 roku, w wyborach samorządowych w gminach dokona się to samo.
Przez okres prawie dekady, od wprowadzenia stanu wojennego w grudniu 1981 r. do końca lat 80-tych, powoli wyzbywałem się złudzeń z lat młodzieńczych, ukształtowanych w liceum, a potem podczas studiów. Mimo, że już od pierwszej klasy w szkołach średnich poddawani byliśmy "socjalistycznej indoktrynacji", to jako młodzież krytycznie oceniająca rzeczywistość, ideały mieliśmy akurat odmienne od głoszonych na lekcjach propedeutyki wiedzy o społeczeństwie, czy podczas wykładów nauk politycznych na studiach.
Na przełomie lat 80-tych i 90-tych chciałem jeszcze wierzyć, że ugrupowania partyjne mówiąc o „dobru wspólnym” mają na względzie pomyślność wszystkich Polaków. Miałem nadzieję, że po zmianach politycy będą kierowali się imponderabiliami, a w partiach, oprócz nielicznych karierowiczów, w większości to jednak są tzw. „propaństwowcy”, szanujący umowy społeczne, działający w oparciu o powszechnie obowiązujące, zapisane i niepisane zasady, przede wszystkim respektujący przepisy prawa, itd.
Podobne oczekiwania miałem w stosunku do kształtujących się politycznych stowarzyszeń, które pojawiały się na samorządowej scenie. Dlatego w tym burzliwym okresie przełomu politycznego w państwie i w samorządach, trzymałem się z dala od partyjnych i samorządowych roszad. Naiwnie sądziłem, że polityka już mnie nie dotyczy, bo jako instruktor różnych kółek, np. informatycznych, jako główny specjalista - akustyk w DK, działałem z bezpiecznym dystansem od różnych potencjalnych politycznych zawirowań. Pod tym względem żyłem ułudą, bo jak mówi porzekadło: "Nie interesujesz się polityką, to polityka zainteresuje się tobą".
Ostatni dokument, podpisany przez Stefana Skrzypka jako dyrektora DK, który zachował się w mojej „teczce osobowej”, nosi datę 25 lipca 1990 r., a „dotyczy podwyższenia stawki miesięcznego wynagrodzenia mgr inż. Tadeusza Pawłowskiego, głównego instruktora, kierownika pracowni elektroakustycznej, w kwocie jeden milion złotych”. Kolejny dokument, z datą 27 lipca 1990 r., podpisany przez Bronisława Lachowicza, już nowego włodarza gminy, dotyczył upoważnienia mnie jako dyrektora DK do zastępowania St. Skrzypka. Ponieważ był to lipiec, miesiąc urlopowy, to nie pamiętam, od którego dnia S. Skrzypek nie pojawił się w pracy, oznajmiając, że jest na urlopie i wykorzysta wszystkie zaległe dni urlopowe. W tym czasie prosił, żeby przynosić mu do domu korespondencję, która była adresowana dla dyrektora DK. W pracy czuliśmy, że dyrektor DK starał się przeczekać te pierwsze tygodnie rządów nowej władzy w gminie. Chyba spodziewał się, że jest na liście do odwołania z funkcji. W tych obawach utwierdził się, gdy podczas rozpoczęcia nowego roku szkolnego (chyba to było w poniedziałek, 3 września 1990 r.) paru dyrektorów szkół w Rawiczu dostało koperty od Leszczyńskiego Kuratora Oświaty, zawierające wypowiedzenie z pracy. Oczywiście, raczej nikt nie miał wątpliwości, że za całą akcją, która nie była zgodna z oświatowymi przepisami, stał nowy włodarz gminy Rawicz.
Czym kierował się B. Lachowicz wymuszając na Jacku Michalczyku zwolnienia dyrektorów szkół w tak nietypowym trybie? Może to był odwet za to, że w stanie wojennym stracił pracę jako nauczyciel w rawickim LO. Jeśli chodzi o St. Skrzypka nigdy nie pytałem, czego dotyczyły "skomplikowane" relacje z B. Lachowiczem. Ale po paru miesiącach zapytałem Lachowicza, co ma do Skrzypka. Dostałem zdumiewającą odpowiedź. Zdaniem Lachowicza, Skrzypek nie nadawał się na dyrektora, bo miał brudną obrotową tarczę w telefonie służbowym oraz śmierdzący kipami gabinet. Plotki zaś głosiły, że dotyczyło to spraw z dawnych czasów, gdy miedzy innymi B. Lachowicz był też zatrudniany w DK jako instruktor (chyba kółka szachowego), a także jako lektor Wieczorowego Uniwersytetu Marksizmu-Leninizmu (w skrócie WUML). B. Lachowicz był w LO w latach 70-tych pierwszym sekretarzem Podstawowej Organizacji Partyjnej (w skrócie POP) PZPR. B. Lachowicz, wyczuwając polityczną koniunkturę w roku 1980/81, gdy powstawała pierwsza „Solidarność”, zmienił poglądy o 180º i stał się jej liderem w Rawiczu.
W trakcie pobytu na wydłużonym urlopie Stefan Skrzypek uległ wypadkowi. Przechodząc na pasach przez ul. T. Kościuszki do kiosku, gdzie odbierał prasę i oczywiście kupował „fajki”, został nieszczęśliwie potrącony przez panią wiceburmistrz. Doznana kontuzja spowodowała, że St. Skrzypek najpierw był na zwolnieniu chorobowym, a potem przeszedł na rentę inwalidzką. St. Skrzypek, mając wówczas 50 lat, ze swoim potencjałem aktywnego działacza w wielu dziedzinach kultury, mógł jeszcze wiele osiągnąć. No, ale lokalna polityczka i animozje personalne z nową władzą sprawiły, że „pan Stefan” (tak już po jego rozstaniu się z DK tytułowałem Stefana Skrzypka), do pracy zawodowej w kulturze nie powrócił. Ale to nie był jeszcze koniec jego działalności „na niwie kultury”. Zajął się swoją ulubioną pasją, czyli kolekcjonerstwem znaków pocztowych, które jako prezes rawickiego Koła Filatelistów uprawiał nieprzerwanie od lat 50-tych XX wieku.
Miałem świadomość, że ten czas od rozstania się Skrzypka z Domem Kultury, dla mnie jest okresem tymczasowym. Od 26 września 1990 r. B. Lachowicz powierzył mi pełnienie obowiązków dyrektora Miejsko-Gminnego Domu Kultury w Rawiczu do czasu powołania nowego dyrektora. Jak traktowała mnie nowa władza w gminie świadczą dokumenty. Przy powierzaniu mi pełnienia funkcji dyrektora, Lachowicz przyznał mi dodatek funkcyjny w wysokości 120.000 zł miesięcznie, to jest tyle ile wówczas miałem dodatku jako główny instruktor, czyli funkcję dyrektora faktycznie pełniłem społecznie. Po jakimś miesiącu służby finansowe w Urzędzie zorientowały się, że Skrzypek miał większy dodatek funkcyjny, więc burmistrz powierzając mi jego zastępowanie, tak naprawdę to mnie finansowo „ukarał”. Po zreflektowaniu się, 24 października burmistrz dokonał korekty i z dniem 1 października zmienił wysokość dodatku do kwoty 162 tys. zł, czyli podniósł go ze 120 tys. do 162 tys. zł. Ale o kompletnym bałaganie w tej sprawie, świadczy następne pismo, też z datą 24 października, w którym burmistrz przyznaje mi dodatek funkcyjny w wysokości 450 tys. zł, czyli mniej więcej tyle, ile wcześniej miał St. Skrzypek. Dodam tylko, że nie brałem w tym zamieszaniu żadnego udziału, bo uważałem, że to byłoby dla mnie dyshonorem upominanie się o przysługujące mi wynagrodzenie.
Moje doświadczenia życiowe i zawodowe, jakie przechodziłem w stanie wojennym, dawały mi podstawy, aby uważać, że jest to zbiorowisko osób robiących kariery dzięki uprawianiu polityki, niekoniecznie posiadając jakieś wybitne umiejętności zawodowe. Więc potem nie chciałem mieć nic wspólnego z tą koterią. Myślę, że B. Lachowicz zdawał sobie sprawę z tego i nie darzył mnie sympatią. Dlatego, kto by nie został nowym dyrektorem placówki, pierwszym zadaniem, jakie by dostał od swojego szefa, to spławienie mnie z Domu Kultury.
Gdy gmina ogłosiła nabór na stanowisko dyrektora DK, zgłosiłem się do konkursu. Opracowałem ofertę w formie elektronicznej (co w tamtym czasie bywało rzadkością), która zawierała opis historii DK i diagnozę stanu działalności DK w tamtym czasie oraz propozycje planów, jakie chciałbym zrealizować pełniąc funkcję kierownika DK. Potem odbyło się przesłuchanie trójki kandydatów (oprócz mnie, startowało jeszcze dwoje kandydatów) przed „komisją śledczą”.
Nie wiem, co na tej komisji robili moi konkurenci, ale wypadali za drzwi gabinetu pani wiceburmistrz po paru minutach. Po mojej prezentacji pani wiceburmistrz stwierdziła, że komisja jest pod wrażeniem tego, co opisałem w swoim programie działalności DK. Ale mieli do mnie w zasadzie tylko jedno pytanie, które uświadomiło mi, z czym mogę się spotkać po ewentualnym wyborze na funkcję szefa DK. Pytanie brzmiało mniej więcej tak (nie zostało to nigdzie odnotowane, więc przytaczam tylko z pamięci) – co zrobię jako dyrektor Domu Kultury, jeśli gmina na utrzymanie placówki nie da ani grosza? Nie siląc się na wymyślanie jakiś fanaberii, powiedziałem, że w takich warunkach teczkę z moją ofertą programową szef, czyli burmistrz, może przesłać do KW (w nomenklaturze „urzędasów” tak się wówczas określało – Kosz Wiklinowy, czyli, że możecie to sobie wsadzić …), a ja, jeśli jeszcze nie wypadnę z fotela dyrektora, to zajmę się tylko taką działalnością, która przyniesie dochody, aby pracownikom zapewnić wynagrodzenie. A jeśli da się coś jeszcze więcej zarobić, to przeznaczę na utrzymanie budynku. Warto zaznaczyć, że w tamtych latach w Polsce zniknęło wiele placówek kultury, głównie w małych gminach, więc pytanie nie było całkiem oderwane od rzeczywistości. No, ale zlikwidowanie DK z taką tradycją i takim dorobkiem w mieście z ambicjami „metropolitalnymi”, to byłaby dla władzy klęska wizerunkowa. Potem w praktyce okazało się, że to pytanie zadane mi podczas dyrektorskiego konkursu nie było całkiem pozbawione podstaw. Gmina od stycznia 1991 r. przekazywała Domowi Kultury tyle środków, ile było potrzebnych na bieżące utrzymanie budynku, czyli na koszty energii elektrycznej, wody, gazu oraz ogrzewania. Budynek wielki, największy DK w województwie leszczyńskim, więc koszty jego utrzymania, zwłaszcza w zimie były ogromne, nie tylko na rawickie warunki. Ta dotacja w latach 1991-1994, gdy sprawowałem funkcję dyrektora DK, od początku była połową wszystkich kosztów utrzymania tej placówki łącznie z kosztami wynagrodzenia pracowników. Skąd brała się ta druga część dochodów DK na pokrycie płac? DK musiał je zarobić na dyskotekach, na wynajmie pomieszczeń, na organizacji zabaw zakładowych, obsłudze zebrań różnych organizacji, na wypożyczaniu sprzętu nagłośniającego (m.in. w części zrobionego przeze mnie), opracowywaniu różnych materiałów reklamowych, np. folderów dla Urzędu, itd. Dochody DK zaczęły się zmieniać, ale tylko pod względem wysokości (na skutek galopującej inflacji) oraz gdy, najpierw we wrześniu 1991 r. rząd wprowadził podatek dochodowy od osób fizycznych, a potem od początku 1993 r. podatek VAT. Ale ciągle to była relacja, że do każdej złotówki dotacji, Dom Kultury aby przetrwać, musiał zarobić jeszcze kolejną złotówkę. Te relacje między dotacjami z budżetu gminy, a dochodami własnymi DK zaczęły się zmieniać, gdy od 15 września 1994 r. zostałem wiceburmistrzem. Dotacje rosły, a udział dochodów własnych DK malał.
Po kilku dniach od konkursu, 20 listopada 1990 r. powierzono mi funkcję dyrektora DK.
Dodatek funkcyjny już się nie zmienił, ale podstawa wynagrodzenia musiała ulec zmianie, bo właściwa uchwała Rady Ministrów z 14.10.1985 r., funkcję dyrektora placówki zaszeregowała według kategorii XVIII, a nie jak dotąd dostawałem wynagrodzenie z XVII kategorii, odpowiednie dla głównego instruktora.
To nie wszystko, co świadczyło o marnym przygotowaniu do sprawowania funkcji nowej władzy w gminie. A nadto burmistrz i Zarząd Miasta i Gminy uważali, że wszystko robią perfekcyjnie i nie słuchali podpowiedzi swoich podwładnych. Powierzając mi funkcję, burmistrz „mianował” mnie „na stanowisko dyrektora”. Dopiero po prawie 4 latach, w urzędzie zorientowano się, że to był błąd. Więc 6 lipca 1994 r. wręczono mi „akt powołania”. Nie będę wyjaśniał różnicy, kto chce dowiedzieć się, czym te dwa sposoby nawiązania stosunku pracy się różnią, niech poszuka w sieci.
Aby jakoś zamknąć ten okres wspomnień, przypomnę to, o czym już kiedyś pisałem, że w latach 1991-1994 sekretarz gminy wraz z panią kadrową, z polecenia burmistrza, przynajmniej dwukrotnie próbował mnie odwołać dyscyplinarnie z funkcji dyrektora, wcześniej upewniając się, że nikt z pracowników DK nie widział mnie w danym dniu w biurze dyrektora DK. Za każdym razem sekretarz miał pecha, bo wchodząc do budynku DK, był wcześniej przeze mnie zauważony z okien wychodzących z pracowni akustyka na rawickie planty. Ponieważ miał pod pachą charakterystyczną teczkę osobową, a pani kadrowa niosła jakiś plik dokumentów, to nietrudno było się mi zorientować, co chcą zrobić. Za każdym razem widok zażenowania i miny sekretarza, który jąkając się powtarzał – „a, a, a, pana tu nie powinno być”, gdy otwierałem mu drzwi do DK, dla mnie był bezcenny.
Oczywiście podczas zebrania z pracownikami nie omieszkałem z przekąsem poinformować, że jak donoszą na mnie do Urzędu Gminy, to najpierw niech się pofatygują i sprawdzą we wszystkich pomieszczeniach, czy nie wykonuję jakiejś roboty, która daje dochody dla DK. Gdy zostałem zastępcą burmistrza, to pani kadrowa podczas narady członków Zarządu MiG, zapytana przeze mnie - bez złośliwości - niech pani powie, co tam pani miała za kwity, odpowiedziała z rozbrajającą szczerością - przecież pan wie. Nigdy nie miało to dla mnie znaczenia, ale nie trudno wyobrazić sobie, jaki byłby skutek takiego zachowania pracowników w stosunku do osób z tej drugiej strony – vide zwolnienia dyrektorów szkół.
Kończąc ten wątek, dodam, że moje relacje, już potem „z panem Stefanem” (piliśmy „brudzia” „ochset” razy, ale na drugi dzień znowu byliśmy „na pan”, bo Stefan tak lubił, a mnie to bawiło), nie wygasły, zmieniły jedynie formę i charakter. Odwiedzałem go nieregularnie w jego prywatnym mieszkaniu. On, gdy zostałem wiceburmistrzem, a potem burmistrzem, przychodził – też nieregularnie do mojego biura "w celu wymiany doświadczeń", zadawania mi „prac filatelistycznych” i innych zadań około kulturowych. Moje wizyty w domy u Stefana trwały do czasu pandemii. Potem te osobiste relacje z wiadomych powodów zamieniły się na rozmowy telefoniczne. Ale o tych czasach łącznie z tymi latami po grudniu 2014 r. może jeszcze w kolejnym odcinku.
Na fotografiach: u góry po lewej, 1986 r., uroczystość z okazji 40-lecia działalności Domu Kultury (o tym kiedy i gdzie po wojnie mieścił się DK, w następnym wspomnieniu). Stefan Skrzypek wręcza dyplom pamiątkowy Leonowi Nowakowi, zasłużonemu regionaliście.
Po prawej stronie u góry – 20.01.1986 wystawa zdjęć z okazji 40-lecia DK, wykonana przez Kazimierza Suchowiaka. Z okresu 1983-1985 było na wystawie prezentowanych kilka moich zdjęć, które pan Kazimierz wyjął z "Kroniki Domu Kultury".
Po lewej u dołu, moja praca przy „udźwiękowianiu” filmu o odbudowie pomnika Żołnierza Polskiego, odsłoniętego 12.10.1980 r. Dźwięk do filmu 16mm, nagrywałem na swoim prywatnym magnetofonie „Aria”, bo widoczny na zdjęciu w tle „złom” będący na wyposażeniu Klubu Filmowego „Radok” nadawał się jako eksponat do muzeum.
Po prawej u dołu – perspektywa, z jakiej nagłośniałem różne akademie ku czci, albo z okazji rocznic. Przy okazji muszę zdradzić pewne okoliczności takich występów. Podczas prób, których ku uciesze uczniów przed premierą odbywało się kilka, owszem kosztem innych lekcji, dokonywałem nagrań na magnetofonach „Koncert”, które później podczas występów odtwarzałem i dzieciaki występowały z playbacku. Tak długo ćwiczyliśmy taki występ, aż zgranie w czasie poruszania się na scenie, podczas śpiewania, a nawet recytacji było perfekcyjne. Dla niezorientowanych widzów, taki występ był najczęściej zaskoczeniem dzięki idealnie wykonanym śpiewem i recytacją jakby z pamięci długich tekstów, z różnymi efektami, itd. Dzieciaki uczyły się tzw. obycia scenicznego, posługiwania się techniką estradową i występowania z mikrofonem. Potem, gdy przeniosłem się do urzędu, takie występy poszły w zupełnie innym kierunku. Akademie to był pełen „spontan”, bez wcześniejszych prób scenicznych w DK i wszystkim zaczęło podobać się fałszowanie. Dla opiekunów, a zwłaszcza dla rodziców, wystarczało to, że ich pociechy pojawiały się na scenie. No cóż nowsze czasy, inne zwyczaje.
Czyli że cd. może (jeszcze) nastąpi…