12/06/2025
Gdy rozpoczynałem liceum jako deathmetalowy maniak, miałem poczucie, że hard rock, heavy metal i thrash mam już za sobą. Traktowałem te gatunki jak etapy muzycznego rozwoju. Hard rock był całkiem fajny, ale jak próbowało się go grać jeszcze fajniej, to wychodził heavy metal. Co można zrobić, by heavy metal brzmiał jeszcze lepiej? Przyspieszyć, nadać mu większej agresji i szorstkości w brzmieniu. Krótko mówiąc – zacząć grać thrash. Czy thrash można udoskonalić? Tak. Zagrać ciężej, agresywniej, gęściej, brutalniej.
Hard rock był jajem, heavy metal – gąsienicą, thrash – poczwarką, a death metal – dorosłym motylem. Jako wytrawny lepidopterolog nie miałem ochoty kolekcjonować jaj, gąsienic ani poczwarek.
– To jest żałosne – skwitowałem po tym, jak po raz pierwszy usłyszałem „Port Royal” Running Wild na kasecie, którą przejąłem od kumpla w pierwszej klasie liceum.
– Niezłe, ale wokal tragiczny – oceniłem „Horrorscope” Overkill. - Ale wiesz, ja już thrash mam za sobą. Poszedłem już dalej, słucham death metalu.
Death metal wyparła fascynacja black metalem – choć nie do końca, bo czułem, że ta muzyka stoi gdzieś obok. Jest ekstremalna w inny sposób, bardziej duchowo niż fizycznie. Może nie brzmi ciężko, brutalnie i tak bezwzględnie, ale jej przekaz jest głębszy, ładunek emocjonalny potężniejszy i rozciągnięty pomiędzy większymi skrajnościami.
Gdy byłem w trzeciej klasie ogólniaka, do pierwszej doszedł chłopak, który mnie zadziwił. Na kostce (to taki wojskowy plecak, który był powszechnie używany przez nastolatków w latach 90. – przypis dla młodzieży) miał wysmarowane: W.A.S.P., Alice Cooper, Judas Priest, Rage, Helloween, Grave Digger. Uwierzcie, że w roku 1995 to był szok, budzący rozbawienie i konsternację. W połowie lat 90. heavy metal umarł i nie słuchał go absolutnie nikt – ten gość wyglądał, jakby przeniósł się w czasie albo ocknął ze śpiączki trwającej dekadę. Był dość charyzmatyczną osobą i wkrótce koledzy z jego klasy również zaczęli obnosić się z heavymetalowymi fascynacjami.
Przechodziłem koło nich po szkolnym korytarzu w koszulce Gorgoroth, z długimi rozpuszczonymi włosami, w czarnych bojówkach i glanach sięgających połowy łydki i patrzyłem na nich na poły z sympatią, na poły z pobłażaniem. Trochę jak na dzieci, które uczą się dopiero chodzić, a czasami zapomną poprosić na nocnik i zerżną się w pieluchy.
– Też słuchałem kiedyś heavy metalu – przyznałem jednemu z nich.
– A czego?
– No, Iron Maiden, Judas Priest... – zacząłem, uświadamiając sobie, że ta moja fascynacja gatunkiem nie trwała zbyt długo, bo przecież szybko zaczęła się przygoda z thrashem. W metalowej edukacji czułem się jak uzdolniony uczeń, którego z drugiej klasy przeniesiono do piątej, a z piątej do ósmej.
– „Painkiller” to płyta, która całkowicie domknęła heavy metal. Lepiej już się zagrać nie dało, więc nie było sensu słuchać płyt podobnych tylko gorszych – dodałem z pełnym przekonaniem.
Mimo różnic muzycznych i życzliwego podśmiewania się z siebie nawzajem, złapałem z chłopakami kontakt. Jeden z nich w sposób naturalny zainteresował się brutalniejszym graniem – zacząłem mu przynosić kasety z thrashem, a później też z death metalem. Jednak ten główny wyznawca heavy metalu (a nawet hard rocka i glamu) nie chciał się „rozwijać” i z całą bezwzględnością odrzucał wszelkie moje polecajki.
Równolegle zaczynałem powoli czuć rozczarowanie sceną blackmetalową, która coraz bardziej się komercjalizowała. Coś, co zaledwie parę lat wcześniej było groźne, złowrogie i tajemnicze, w blasku reflektorów mainstreamu stawało się śmieszne i żałosne.
Przez całe życie wciągałem ludzi w muzykę metalową, edukowałem ich, rozwijałem, a tu nagle się okazało, że sam zaczynam być w coś wciągany, edukowany i rozwijany. Najpierw słuchałem u kumpla w domu różnych heavymetalowych płyt, później zacząłem je pożyczać, przegrywać – i w efekcie pod koniec XX wieku doznałem olśnienia. Metalowe podgatunki to żadne fazy ewolucji – to różne ekosystemy, bogate i fascynujące. Zmyłem plakatówkę z twarzy, zgasiłem pochodnię w sedesie i cofnąłem się do korzeni. Zacząłem zgłębiać klasykę, odkrywać heavy metal i thrash, po którym niemal dekadę wcześniej tylko lekko się prześlizgnąłem.
I wkrótce po tym, w roku 2000, wpadł mi w ręce pierwszy numer zina „Heavy Metal Pages”, który początkowo kserowany, a później ukazujący się w coraz lepszej szacie graficznej, towarzyszył mi przez kolejne lata, stając się przewodnikiem po heavy metalu, prawdziwą skarbnicą wiedzy i ogromną inspiracją do kolejnych płytowych zakupów. Ze śliną na brodzie czytałem wieści z heavymetalowego świata, odkrywałem skarby z lat 80., ryłem w poszukiwaniu starych płyt sprzed dwóch dekad. Kiedyś niemal zmoczyłem spodnie, czytając o heavymetalowej scenie z NRD.
W późniejszym czasie magazyn straciłem z oczu – po latach dowiedziałem się, że doczekał się kontynuacji w internecie. Ściągnąłem PDF-a i byłem w szoku, jak wysoki poziom redakcyjno-wydawniczy prezentuje. Dlaczego nie wydają tego na papierze? Obiecałem sobie, że będę czytał, ale w natłoku miliona rzeczy oczywiście tego nie robiłem... aż do momentu, gdy Heavy Metal Pages znów pojawił się na papierze.
Siedziałem dziś do czwartej rano, z dziką przyjemnością oddając się lekturze, czytając wywiady nie tylko z ukochanymi, ale także z zupełnie nieznanymi mi zespołami, nabierając ochoty, by jak najwięcej z tego przesłuchać, poznać, a część może nawet zakupić na CD. 214 stron magazynu o klasycznej metalowej muzie! Zdecydowanie polecam tę lekturę – zajmujące, wartościowe treści, solidny warsztat dziennikarski, pełna profeska. Zin XXI wieku, o którym 25 lat temu mogliśmy co najwyżej mieć tylko mokre sny.
https://buycoffee.to/mariakonopnicka