Przemysław Stefaniak

Przemysław Stefaniak Wcześniej fotografia, teraz piszę i mówię o muzyce.

05/11/2025

Dzisiaj trochę o Jazzie.

04/11/2025

Kiedyś to były czasy teraz to nawet Tindera nie mam.

02/11/2025

Jeden z moich ulubionych funkowych albumów.

Królowa altrocka wciąż na tronie recenzja „Everybody Scream” od Florence + the MachineFlorence Welch razem z zespołem ni...
01/11/2025

Królowa altrocka wciąż na tronie recenzja „Everybody Scream” od Florence + the Machine

Florence Welch razem z zespołem nie bała się wejść głębiej w mroczne terytoria swojego brzmienia. „Everybody Scream” brzmi jak rytuał, w którym taniec miesza się z egzorcyzmem ciało i duch walczą o kontrolę w dźwiękach, które raz hipnotyzują, raz duszą. Po niewątpliwie traumatycznym wydarzeniu w życiu artystki (chorobie i operacji) album staje się nie tylko powrotem, ale też próbą oczyszczenia – katharsis w formie dźwięku. To Florence, która nie chce już uciekać w symbolikę, tylko opowiada o ranach bez metafor, chociaż nadal śpiewa tak, jakby modliła się do własnych demonów. Produkcja (m.in. współpraca z Aaronem Dessnerem, Mitski i Markiem Bowenem) otwiera przestrzeń, w której znane elementy Florence + the Machine zostają doprowadzone do granic: jest gęsto, momentami wręcz klaustrofobicznie, ale każdy utwór pulsuje emocją. To płyta, która nie pozwala odetchnąć, ale też rezonuje długo po pierwszym odsłuchu jak echo czegoś, czego nie da się już zapomnieć.

„Everybody Scream” (utwór tytułowy) otwiera album jak wejście w mrok: chóralne „ah” przekształca się w rytm, w którym Welch śpiewa „Blood on the stage / But how can I leave you when you’re screaming my name?” w wolnym tłumaczeniu „Krew na scenie / Ale jak mogę cię zostawić, skoro wołasz moje imię?”. Brzmienie jest monumentalne, niemal filmowe glamrockowa perkusja spotyka się tu z przesterowanym organem i chórem, który brzmi jak echo z kościelnej krypt. W „One of the Greats” artystka bierze na celownik męskie przywileje w przemyśle muzycznym ironia i gniew spotykają się w jednej linijce: „It must be nice to be a man and make boring music just because you can.” czyli “Fajnie musi być być mężczyzną i tworzyć nudną muzykę tylko dlatego, że można”. Utwór ma surowsze, bardziej gitarowe brzmienie – perkusja brzmi jakby nagrana w piwnicy, a wokal zyskuje zadziorność, której brakowało na poprzednich płytach. „Witch Dance” przenosi nas w świat folku-horroru, rave’owego breakdownu i perkusji, która przypomina, że nie chodzi tylko o teksty, ale i o ciało na parkiecie. W tle pojawiają się bębny w stylu Lungs, ale z nowym, pulsującym syntezatorem, który pcha ten taniec w stronę transu. „Music by Men” wycisza rytm. Tutaj akustyczna gitara i piano stają się narzędziem introspekcji i zmęczenia byciem kimś na scenie. Produkcja Dessnera jest tu najbardziej przezroczysta: zostawia miejsce na oddech, na echo, które samo opowiada historię. Natomiast „And Love” (zamykający utwór) to moment ulgi, śpiewany niemal szeptem, który pozwala na chwilę oddechu po biciu bębnów i krzykach jakby po burzy przyszedł spokój. Subtelne smyczki i oddechy chórków sprawiają, że ten finał brzmi jak katharsis, a nie jak pożegnanie.
Florence zawsze lubiła mówić o muzyce jak o rytuale, ale tu rytuał zamienia się w spowiedź. Po przerwanym tournée i operacji w 2023 roku jej mistycyzm stracił ozdobność stał się cielesny, surowy, momentami brutalny. Zamiast romantyzować ból, Welch uczy się go opisywać: nie jak symbol, ale jak coś, co zostawia ślady. Nawet kiedy znów odwołuje się do świętych i czarownic, robi to z pełną świadomością, że scena to nie ołtarz, tylko miejsce przetrwania. I może dlatego „Everybody Scream” brzmi jak najprawdziwszy album Florence + the Machine od lat mniej o boginiach, bardziej o człowieku, który musi krzyczeć, żeby wciąż istnieć. Pod względem brzmienia to album zbudowany na kontrastach: ciężkie bębny zderzają się z eterycznymi harmoniami, a industrialne pogłosy stapiają się z chóralnymi partiami, jakby Dessner próbował połączyć „Lungs” z „How Big, How Blue, How Beautiful” w jednym, mroczniejszym wydaniu. Wokal Florence jest tu mniej operowy, bardziej szorstki często zostaje sam w miksie, bez warstw, jakby miała już dość ukrywania się za pogłosem. Gitary brzmią jak żywe ciało drgające, nieidealne a syntezatory nie wygładzają emocji, tylko je podbijają. To muzyka, która nie błaga o zachwyt, tylko rzuca słuchacza w środek emocjonalnego chaosu, by ten sam musiał z niego wyjść.

„Everybody Scream” chce być widowiskowy i osobisty jednocześnie, chce krzyczeć i jednocześnie pozwalać na ciszę. To album, który rozumie, że emocje nie muszą być spójne, że rozpacz i ekstaza mogą istnieć na tym samym poziomie. Florence + the Machine pokazuje, że potrafi użyć teatralności jako narzędzia do ujawnienia prawdziwej kruchości, a nie tylko jako efektu scenicznego; jej dramatyzm przestaje być maską, staje się sposobem na przetrwanie. Każdy refren brzmi tu jak próba wyrwania się z własnego ciała, a każda pauza jak moment, w którym głos wreszcie pęka. Dla słuchacza oznacza to jazdę bez trzymanki: momenty, które eksplodują, i te, które cicho rozpuszczają się w twojej głowie, zostawiając ślad dłuższy niż sam dźwięk. I właśnie w tej równowadze między monumentalnym a intymnym kryje się największa siła tej płyty.

Ode mnie 7/10

30/10/2025

Tym razem poradnik mówienia jak ja.

28/10/2025

Generalnie to jeden z moich ulubionych albumów.

26/10/2025

Praktyczny poradnik na przyszły tydzień.

24/10/2025

Nie pierwszy raz o nich opowiadam możecie znaleść inne materiały na moim koncie.

22/10/2025

Jak być mną do kwadratu.

Nadzieja Brytyjskiego Pop-u? Recenzja "From the Pyre" od The Last Dinner PartyThe Last Dinner Party wracają z albumem, k...
18/10/2025

Nadzieja Brytyjskiego Pop-u? Recenzja "From the Pyre" od The Last Dinner Party

The Last Dinner Party wracają z albumem, który brzmi dojrzalej, ale nie traci teatralnego charakteru. From the Pyre to płyta o przepracowywaniu blasku i zmęczenia po nagłym sukcesie emocjonalna, czasem przesadzona, ale szczera. Zespół wciąż gra jakby występował w katedrze, tylko światło zmieniło się z złotego na czerwone. Produkcja Markusa Dravsa nadaje całości ciężar i głębię, dzięki czemu nawet najmocniejsze momenty nie tracą melodii. To album, który nie ma podobać wszystkim i dobrze, bo wreszcie brzmi jak ich własny język.

Agnus Dei otwiera album chóralnym napięciem, które od razu ustawia ton. Second Best to taneczny hymn o byciu „drugim wyborem”, pełen ironii i autoświadomości. Rifle, z kolei, to surowy, gniewny punkt płyty matczyna perspektywa, wojna i miłość w jednym oddechu. Woman Is a Tree łagodzi emocje, szukając spokoju w symbolice natury. Hold Your Anger to moment najbliższy popowi, z prostym, ale poruszającym pytaniem: czy potrafię jeszcze ufać. he Scythe jest kulminacją emocji: śmierć, rozstanie i pogodzenie się z tym, że nic nie trwa. Inferno kończy album tak, jak się zaczął w płomieniach, ale z nowym rodzajem spokoju.

To płyta o przetrwaniu o tym, jak nie potknąć się kiedy świat się przygląda. The Last Dinner Party nie grają już roli „nadziei brytyjskiego popu”; brzmią, jakby po prostu chciały opowiedzieć swoją historię. To dalej dramat, ale bardziej ludzki mniej na niej maski i w końcu zyskał duszę.

Ode mnie 6/10

To album człowieka, który tańczy, żeby nie myśleć. Recenzja Deadbeat od Tame Impala.Kevin Parker znów udowadnia, że potr...
17/10/2025

To album człowieka, który tańczy, żeby nie myśleć. Recenzja Deadbeat od Tame Impala.

Kevin Parker znów udowadnia, że potrafi tworzyć muzykę, która błyszczy i zachwyca. To najbardziej introwertyczna płyta w jego dorobku napędzana klubowym rytmem, ale emocjonalnie gdzieś między domowym żalem a imprezowymi numerami. Tame Impala zawsze balansował między psychodelią a popowym perfekcjonizmem, tu Parker wydaje się zmęczony własnym sukcesem. Jego produkcja wciąż błyszczy, bas pięknie pulsuje, a syntetyczne dźwięki układają się w misterną sieć emocji, ale pod tym wszystkim słychać samotność, której nie przykryje żaden rytm.

Najbardziej popowy numer to zdecydowanie „Dracula”. Parker przyznaje się w nim do winy za własną przyjemność, jakby sukces był grzechem. „Piece of Heaven” kontrastuje taneczną lekkość z tekstem o tęsknocie za dziećmi i domem. To jedna z najbardziej przejmujących rzeczy, jakie kiedykolwiek napisał. „Not My World” brzmi jak spacer po pustym mieście w niedzielę o 6. „Ethereal Connection” przynosi najbardziej klubowy moment gęsty, niemal transowy, ale też zimny, jakby emocje odcięto przy miksie. Na tle tych eksperymentów „Afterthought” wydaje się zbyt gładka popowa melodia osłabia napięcie, które Parker tak dobrze buduje na reszcie albumu.

„Deadbeat” to album paradoksów taneczny, ale smutny; perfekcyjny, ale pełen błędów; szczery, choć ukryty za syntezatorami. Parker wreszcie brzmi jak człowiek, nie jak mit Tame Impali, i może dlatego ten materiał tak mocno rezonuje. To płyta o zmęczeniu byciem kimś, kogo wszyscy podziwiają, i tęsknocie za byciem kimś, kogo nikt nie widzi.

Adres

Warsaw

Strona Internetowa

Ostrzeżenia

Bądź na bieżąco i daj nam wysłać e-mail, gdy Przemysław Stefaniak umieści wiadomości i promocje. Twój adres e-mail nie zostanie wykorzystany do żadnego innego celu i możesz zrezygnować z subskrypcji w dowolnym momencie.

Skontaktuj Się Z Firmę

Wyślij wiadomość do Przemysław Stefaniak:

Udostępnij

Kategoria