01/11/2025
Królowa altrocka wciąż na tronie recenzja „Everybody Scream” od Florence + the Machine
Florence Welch razem z zespołem nie bała się wejść głębiej w mroczne terytoria swojego brzmienia. „Everybody Scream” brzmi jak rytuał, w którym taniec miesza się z egzorcyzmem ciało i duch walczą o kontrolę w dźwiękach, które raz hipnotyzują, raz duszą. Po niewątpliwie traumatycznym wydarzeniu w życiu artystki (chorobie i operacji) album staje się nie tylko powrotem, ale też próbą oczyszczenia – katharsis w formie dźwięku. To Florence, która nie chce już uciekać w symbolikę, tylko opowiada o ranach bez metafor, chociaż nadal śpiewa tak, jakby modliła się do własnych demonów. Produkcja (m.in. współpraca z Aaronem Dessnerem, Mitski i Markiem Bowenem) otwiera przestrzeń, w której znane elementy Florence + the Machine zostają doprowadzone do granic: jest gęsto, momentami wręcz klaustrofobicznie, ale każdy utwór pulsuje emocją. To płyta, która nie pozwala odetchnąć, ale też rezonuje długo po pierwszym odsłuchu jak echo czegoś, czego nie da się już zapomnieć.
„Everybody Scream” (utwór tytułowy) otwiera album jak wejście w mrok: chóralne „ah” przekształca się w rytm, w którym Welch śpiewa „Blood on the stage / But how can I leave you when you’re screaming my name?” w wolnym tłumaczeniu „Krew na scenie / Ale jak mogę cię zostawić, skoro wołasz moje imię?”. Brzmienie jest monumentalne, niemal filmowe glamrockowa perkusja spotyka się tu z przesterowanym organem i chórem, który brzmi jak echo z kościelnej krypt. W „One of the Greats” artystka bierze na celownik męskie przywileje w przemyśle muzycznym ironia i gniew spotykają się w jednej linijce: „It must be nice to be a man and make boring music just because you can.” czyli “Fajnie musi być być mężczyzną i tworzyć nudną muzykę tylko dlatego, że można”. Utwór ma surowsze, bardziej gitarowe brzmienie – perkusja brzmi jakby nagrana w piwnicy, a wokal zyskuje zadziorność, której brakowało na poprzednich płytach. „Witch Dance” przenosi nas w świat folku-horroru, rave’owego breakdownu i perkusji, która przypomina, że nie chodzi tylko o teksty, ale i o ciało na parkiecie. W tle pojawiają się bębny w stylu Lungs, ale z nowym, pulsującym syntezatorem, który pcha ten taniec w stronę transu. „Music by Men” wycisza rytm. Tutaj akustyczna gitara i piano stają się narzędziem introspekcji i zmęczenia byciem kimś na scenie. Produkcja Dessnera jest tu najbardziej przezroczysta: zostawia miejsce na oddech, na echo, które samo opowiada historię. Natomiast „And Love” (zamykający utwór) to moment ulgi, śpiewany niemal szeptem, który pozwala na chwilę oddechu po biciu bębnów i krzykach jakby po burzy przyszedł spokój. Subtelne smyczki i oddechy chórków sprawiają, że ten finał brzmi jak katharsis, a nie jak pożegnanie.
Florence zawsze lubiła mówić o muzyce jak o rytuale, ale tu rytuał zamienia się w spowiedź. Po przerwanym tournée i operacji w 2023 roku jej mistycyzm stracił ozdobność stał się cielesny, surowy, momentami brutalny. Zamiast romantyzować ból, Welch uczy się go opisywać: nie jak symbol, ale jak coś, co zostawia ślady. Nawet kiedy znów odwołuje się do świętych i czarownic, robi to z pełną świadomością, że scena to nie ołtarz, tylko miejsce przetrwania. I może dlatego „Everybody Scream” brzmi jak najprawdziwszy album Florence + the Machine od lat mniej o boginiach, bardziej o człowieku, który musi krzyczeć, żeby wciąż istnieć. Pod względem brzmienia to album zbudowany na kontrastach: ciężkie bębny zderzają się z eterycznymi harmoniami, a industrialne pogłosy stapiają się z chóralnymi partiami, jakby Dessner próbował połączyć „Lungs” z „How Big, How Blue, How Beautiful” w jednym, mroczniejszym wydaniu. Wokal Florence jest tu mniej operowy, bardziej szorstki często zostaje sam w miksie, bez warstw, jakby miała już dość ukrywania się za pogłosem. Gitary brzmią jak żywe ciało drgające, nieidealne a syntezatory nie wygładzają emocji, tylko je podbijają. To muzyka, która nie błaga o zachwyt, tylko rzuca słuchacza w środek emocjonalnego chaosu, by ten sam musiał z niego wyjść.
„Everybody Scream” chce być widowiskowy i osobisty jednocześnie, chce krzyczeć i jednocześnie pozwalać na ciszę. To album, który rozumie, że emocje nie muszą być spójne, że rozpacz i ekstaza mogą istnieć na tym samym poziomie. Florence + the Machine pokazuje, że potrafi użyć teatralności jako narzędzia do ujawnienia prawdziwej kruchości, a nie tylko jako efektu scenicznego; jej dramatyzm przestaje być maską, staje się sposobem na przetrwanie. Każdy refren brzmi tu jak próba wyrwania się z własnego ciała, a każda pauza jak moment, w którym głos wreszcie pęka. Dla słuchacza oznacza to jazdę bez trzymanki: momenty, które eksplodują, i te, które cicho rozpuszczają się w twojej głowie, zostawiając ślad dłuższy niż sam dźwięk. I właśnie w tej równowadze między monumentalnym a intymnym kryje się największa siła tej płyty.
Ode mnie 7/10