19/08/2023
Słowenia – rowerem od Alp po Adriatyk. Część 2.
Alpy Julijskie
Licząc nasze wszystkie wyprawy to spędziliśmy w namiocie ponad 200 nocy. Można by o tym napisać pewnie książkę, spaliśmy pod szczytami Kaukazu, norweskimi fiordami, klifami Moheru, pod nie do końca uśpionym wulkanem. Nie zawsze to były noce spokojne, bo tańczyli wokół namiotu bośniaccy hojracy, nad głową przetaczały się nocne pociągi, atakowały mrówki, ślimaki i komary, zalewały nas ulewy, wiatr porywał namiot i rowery. Nie brzmi to może zbyt zachęcająco do wędrówki, ale wszystkie te niedogodności rekompensują niesamowite poranki, można zjeść przy namiocie śniadanie w rześkim powietrzu, popijając sobie świeżo zaparzoną kawę a wokół roztacza się widok, który zapamiętuje się do końca życia. Tak sobie myślę, że podróżuję właśnie dla tych poranków.
Tak jest i tu w Planicy, zwijamy i suszymy namiot na balustradzie jeszcze zamkniętej knajpki i na jej tarasie szykujemy śniadanie. Za nami zeskok Velikanki a przed nami piękna panorama Alp Julijskich. Można by się w 30 minut uwinąć i ruszyć w drogę, tylko po co? Kawa z aeropressu smakuje wyśmienicie, rozkładamy mapę, analizujemy trasę na dziś. Przed nami po wczorajszej wspinaczce na Wurzenpass czeka podjazd na najwyższy punkt tegorocznej wyprawy Przełęcz Vršič - czyli trzeba się nastawić na kolejne ciężkie kręcenie, ale … Nie można odpuścić i nie stanąć na progu skoczni, żeby poczuć choć przez chwilę to, co czują zawodnicy szykując się do lotu na jednej z największych skoczni świata. Krok po kroczku, schodami pniemy się na górę, stromizna zeskoku robi imponujące wrażenie, a widok z belki i progu budzi delikatny dreszcz emocji. To tu zasiadają na belce i po kilku sekundach, rozpędzeni do ponad 100 km/h szybują w powietrzu Stoch, Żyła i wielu innych zawodników, których za tę odwagę bardzo szanuję. Tak tu stojąc na górze myślę sobie, że albo trzeba mieć stalowe nerwy albo być świrem. Garbik, fajeczka i lot w kilkusetmetrową przepaść! Zastanawiam się tylko czy mają czas na podziwianie tego niesamowitego widoku wokół.
Po wykonaniu co prawda jednego, ale równego skoku z ostatniego schodka pod Velikanką, ruszamy dalej. Zwłaszcza że nad wierzchołkami gór zaczynają pojawiać się ciemne skłębione chmury - nie wróży to dobrze. Zjeżdżamy do Kranjskiej Gory i robimy pierwsze słoweńskie zakupy w markecie, ceny znośne, może nie tanio, ale na pewno przystępniej niż w sąsiedniej Chorwacji. Przejeżdżamy zaprowiantowani przez miasteczko i zaczyna się podjazd, na początek do małego jeziora Jasna pod, którym trzeba zrobić tradycyjną pamiątkową fotkę z kozicą i Triglavem w tle, a potem ostro w górę. Jedziemy Vršicką Cestą nazywaną też Drogą Rosyjską, budowało ją bowiem w 1915 kilka tysięcy rosyjskich jeńców wojennych. Droga ma 50 ponumerowanych zakrętów i dokładnie połowę z nich trzeba pokonać wspinając się pod górę, przy każdym nawrocie mamy podany numer i wysokość na której jesteśmy. Początkowo myślałem, że będzie mnie to dobijało, ale o dziwo motywuje. Niezbyt szybko, ale mijają kolejne wiraże a wysokość systematycznie rośnie, wraz z wysokością pojawiają się kolejne, piękne panoramy poszczególnych grzbietów Alp Julijskich. Robiąc przerwy na sesje zdjęciowe z górami oraz krówkami, jak z reklamy Milki oraz na małe przekąski, pniemy się do góry. Do szybszej jazdy motywują również rozlegające się po szczytach grzmoty i coraz ciemniejsze chmury!
Ostatnie ostre podjazdy, trzeba jednak rower podprowadzić, ale i tak na 1611 metrze n.p.m. na przełęczy meldujemy się o przyzwoitej porze. Seria epickich fotek na tle gór i burzowych chmur, uzupełnienie płynów i ruszamy w dół w dolinę rzeki Soczy. Kolejne 25 serpentyn i już jedziemy wzdłuż jednej z najpiękniejszych rzek Słowenii a może nawet Europy. Socza w górnym swym biegu płynie Doliną Trentu, te tereny jak cały Region Goriza był przez wieki obszarem granicznych sporów, ścierania się włoskich i austriackich wpływów, a między tymi potęgami Słoweńcy, próbowali kształtować swoją narodową tożsamość. To zresztą historia niemal każdego z bałkańskich państw. Po pierwszej wojnie światowej Gorizia staje się częścią Włoch a kolejna wojna, po której powstaje Jugosławia, znaczne jej obszary wciela w granice nowo utworzonej socjalistycznej republiki.
Podziwianie pięknego krajobrazu zakłócają nam pierwsze krople deszczu, ale nie możemy odpuścić „Szmaragdowej Piękności”- jak nazywają Soczę poeci. Zjeżdżamy na pierwszy punkt widokowy na rzekę, wcięta kilkanaście metrów w głąb wapiennego podłoża wije się labiryntami u nasz stóp. Przedzieramy się przez zarośla wydeptanymi przez turystów ścieżkami, żeby podziwiać kotłującą się gdzieś miedzy skałami szmaragdową wzburzoną rzekę. Pierwszy raz widzę tak niesamowitą geomorfologiczną konstrukcję i tak intensywną barwę wody. Na kolejnym punkcie widokowym koryto rzeki można na dobrą sprawę u góry po dobrym rozpędzie przeskoczyć, nad labiryntem wymytych przez wodę krasowych korytarzy. Nie dziwię się, że taką scenerię wybrano już do kilku filmów, ale o tym później.
Podziwianie Doliny Soczy przerywa nam ulewa, w strugach deszczu trzeba uważać aby na śliskim mokrym kamieniu nie zjechać do rzeki i zafundować sobie niekontrolowany rafting. Czekamy na małe okno w ulewie i zjeżdżamy do restauracji na kawę. Żeby przeczekać, trochę wyschnąć i rozgrzać się zamawiamy zupę, niestety pierwsze próby komunikowania się po słoweńsku, kończą się tym, że zamiast zamawianej gulaszowej dostajemy grzybową… też smaczna no i ciepła. Leje niemiłosiernie przez niemal godzinę, kolejne okno opadowe wykorzystujemy, żeby zjechać do miejscowości Bovec, ledwo udaje nam się zrobić zakupy, zameldować na kempingu i znów zaczyna lać i tak przez kolejne dwie godziny. Czekając na możliwość rozbicia namiotu, szykujemy pod wiatą kolację. Nasi sąsiedzi Czesi, którzy zorganizowali sobie rajd odrestaurowanymi Jawami po Europie, pochłaniają kolejne litry piwa a my z wypytujemy turystkę ze Słowenii, co by nam poleciła do zwiedzenia w swojej ojczyźnie. Podczas kolejnej luki w ulewie rozbijamy namiot, najlepszym ratunkiem na nagły chłód po wczorajszych upałach jest spreparowany na szybko grzaniec z sangrii. Przeglądam prognozy na jutro - ma być lepiej. Oby się sprawdziły, może jakoś przeschniemy, bo z rozciągniętych na sznurkach pod wiatą ciuchów woda leje się strumieniem.